10 marca 2015

49. Olaboga, oszaleję.

Rano. Wstaję, idę do kuchni i patrzę na termometr. Pół kreski poniżej zera. To nic, wieczorem niebo było bezchmurne, więc powinno być ładnie. Sprawdzam prognozę pogody na nadchodzący dzień, z nadzieją, że potwierdzi moje przypuszczenia. Faktycznie, w ciągu dnia temperatura ma wzrosnąć nawet do 10 stopni i świecić słońce, chociaż spoglądając w tym momencie przez okno można mieć co do tego wątpliwości.
W szkole dzisiaj nie idzie mi najlepiej. Jestem śpiąca, a sprawdzian z chemii to jedna wielka porażka. Pocieszam się więc myślą, że jeszcze tylko jedna lekcja i prawdopodobnie wrócę do domu wcześniej, następnie szybko wskoczę w biegowe ciuchy i pobiegnę przed siebie. Nieważne jak daleko, ważne, że w ogóle.
Tymczasem mgła opadła a zza chmur wyszło słońce. Takie wczesnowiosenne, piękne. Tylko wizja biegania w takiej pogodzie pomaga mi wytrwać w tych murach.
Po skończonych lekcjach idę do trenera. Myślę o tym, co chcę od niego usłyszeć. Niestety myśli pozostają tylko myślami, a ja czuję się jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody... "Dzisiaj nie biegasz" - słyszę.
I wszystkiego mi się odechciewa. Jeszcze bardziej niż przedtem.
Wracam do domu. Przebieram się. Biorę psa i idę. 
Nie mogę biegać? Będę chodzić. 
6,5 km, dziękuję; pozdrawiam. 


8 marca 2015

48. Anemicznie

Za oknem zaczyna robić sie pięknie. Wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się mówić, że idzie wiosna. Przyroda budzi się do życia. Temperatura co raz wyższa, dzień co raz dłuższy i słońca co raz więcej. Uśmiech sam pojawia się na twarzy. Chciałoby się rzec: życie jest piękne! No, jednak nie do końca... Nie w moim przypadku. Bo kiedy wszystko zaczyna wychodzić i być po mojej myśli, następuje nieoczekiwany zwrot akcji o 180*. O co mi chodzi? Zacznę więc od początku.
Wszystko zaczęło się od badań z racji wizyty u lekarza sportowego, u którego muszę stawić się raz na pół roku. Raz na rok robiona jest próba wysiłkowa, w moim przypadku było to w styczniu. Przed pójściem do niego musiałam tydzień wcześniej zrobić między innymi badania krwi, wyniki jednak odebrałam w dniu wizyty u lekarza, więc do tego czasu nie miałam pojęcia czy wszystko jest dobrze, czy nie. Jednakże przeczuwałam, że może nie być kolorowo. Już od początku grudnia albo i końca listopada czułam lekki spadek siły. Pojawiły się też bóle w okolicach klatki piersiowej, bliżej serca. Co dziwne potrafiło mnie boleć podczas marszu, a podczas szybszego biegu już nie... Nie za każdym razem też bolało. Trochę mnie to martwiło, ale w sumie i tak to olałam nikomu nic nie mówiąc. Zresztą nadal nikt nie wie, że takie coś miało miejsce. Myślałam, że to może zima, brak słońca, krótkie dni, że w końcu minie. I tak sobie trenowałam dalej. Powoli zaczęło robić się co raz gorzej, ale jeszcze było całkiem znośnie, na tyle żeby móc wystartować na hali w styczniu. Bieg na 1000m, czas 03:21, czyli nie najgorzej, ale i bez rewelacji. Czułam, że stać mnie na dużo lepszy wynik. Za tydzień była powtórka. Tym razem było strasznie. Do drugiego kółka było w porządku, a potem jakby mi zabrakło paliwa, jakby mi ktoś odciął prąd. Do mery dobiegłam z czasem 03:30. Totalna porażka. Po tym starcie już nic mi nie szło. Drugi zakres w tragicznym tempie, pięćsetki zamiast w 1:45 to 1:50-1:55 albo i wolniej. Płytki oddech, nogi jak z waty, zwłaszcza mięśnie czworogłowe. Im bardziej chciałam, tym gorzej wychodziło. Na 12 stycznia przypadł termin wykonania wcześniej wspomnianych badań. Wyniki odebrałam 19 stycznia i poszłam do sportowego. Próba wysiłkowa (jazda na rowerku) wyszła raczej dobrze, chociaż i tak nie mogła być miarodajna, bo byłam po treningu, a pani pielęgniarka czy doktor, czy pani pomagająca sportowemu, nieważne, po przejechaniu 1,5 km, czyli prawie przy końcówce, pomyliła się i wcisnęła nie ten guziczek co powinna. W rezultacie wszystko się wyzerowało, a ja byłam zmuszona zacząć od początku... Rewelka. No nic. Wracając do wyników - były na tyle złe (erytrocyty 3,66, hemoglobina 11,4, hematokryt 34, ogólnie wszystkie najważniejsze parametry krwi poniżej normy), że lekarz zakazał mi trenować przynajmniej na dwa tygodnie. Buhahahah, jasne. Trenowałam lżej, owszem, ale nadal trenowałam. Dzień po wizycie miałam wolne, potem sala i ogólnorozwojówka, a potem przez dwa dni spokojne rozbiegania i znowu dwa dni wolnego. Od poniedziałku od nowa: siła skipowa, potem ciągły. Mój znienawidzony trening od zawsze, ale wcześniej dawałam radę i biegałam go tak jak powinnam. Było ciężko, ale walczyłam, a wtedy ni miałam siły żeby biec, żeby walczyć. Po trzech kilometrach miałam dosyć, czerwonogłowe paliły niemiłosiernie, brakowało mi powietrza, oddech był płytki. Stanęłam na 3.2 km, chwilę odsapnęłam i dokręciłam do czterech kilometrów. Po skończeniu poszłam do szatni, siadłam na ławce i zaczęłam płakać. Z bezsilności, z beznadziejności. W głowie krążyło mi tylko: "jesteś słaba, beznadziejna, po co w ogóle biegasz?". W tym samym tygodniu rozpoczęły się moje ferie, a co za tym idzie pojechałam na obóz do Zakopanego. Obawiałam się go. Obawiałam się czy dam radę biegać po górach, skoro w ostatnim czasie każdy podbieg mnie zabijał, mięśniowo i oddechowo, a teraz czekały na mnie same podbiegi! Moja mam miała wątpliwości czy mnie na ten obóz puścić. Przekonałam ją tym, iż w górach parametry krwi idą w górę. I pojechałam. Pierwsze treningi były ciężkie, ale paradoksalnie, z każdym następnym było co raz lżej, choć zmęczenie narastało. Po powrocie powtórzyłam badania. Faktycznie - morfologia się poprawiła, a mnie biegało się tak lekko, a zarazem dziwnie, bo po płaskim. Ciekawe uczucie :) Niestety nie trwało to zbyt długo. Po kilku dniach, 4-5, wszystko wróciło do stanu sprzed obozu i z dnia na dzień było chyba co raz gorzej. Kolejny ciągły, kolejna porażka. Po trzech kilometrach ze spuszczoną głową skończyłam trening (no w sumie to po rytmach i truchcie, jak zawsze). Trenowałam jednak dalej. Sobotnie dłuższe rozbieganie było dla mnie prawdziwą katorgą. Miałam dość wszystkiego już po pięciu kilometrach, a w planie było dwanaście. Strajkowała głowa, strajkował brzuch, nogi... całe ciało. W głowie krążyły co raz poważniejsze myśli o skończeniu trenowania. Postanowiłam zrobić kolejne badania, które wyjaśniły dlaczego znowu jest mi tak ciężko. Jednocześnie znowu doszły nowe wątpliwości. Erytrocyty 3,53, hemoglobina 11,1, hematokryt 34, żelazo 28. To co wzrosło po górach, spadło teraz i to z nawiązką. Trener załamany, mama załamana. Nikt nie wie co robić, nikt nie wie co jest grane. Pani doktor bez wątpliwości stwierdza anemię. Problem w tym, że nie wiadomo jaka jest jej przyczyna. Od końca stycznia biorę żelazo w tabletkach, zwracam większą uwagę na to ile żelaza dostarczam wraz z dietą. Lekarka zleciła kolejne badania. Teraz czekam na wyniki i nie biegam od wtorku (03.03) i w najlepszym wypadku do wtorku następnego. Przez tą cała sytuację ominęły mnie mistrzostwa okręgu na hali, mistrzostwa polski na hali i okręgowe mistrzostwa w biegach przełajowych. Jestem zła i poirytowana. Chcę biegać! Chcę trenować! W kwietniu planowałam start na 10 km, w maju półmaraton. I wystartuję w tych zawodach, choćbym miała zdechnąć w połowie dystansu i doczłapać się do mety!