5 maja 2014

43. II Półmaraton Grudziądz-Rulewo śladami Bronka Malinowskiego oczami debiutantki

Cały czas żyję sobotą. Nic dziwnego - ten dzień był chyba najpiękniejszym dniem w moim życiu. Potrzebowałam go, tak bardzo go potrzebowałam. Po wcześniejszych huśtawkach i wahaniach nastroju okazał się być najlepszym lekarstwem. Umocniłam się w przekonaniu, że warto wierzyć i mieć marzenia, a dzięki pracy, wytrwałości i uporowi nic nie jest niemożliwe. Chwile zwątpienia pewnie jeszcze nie raz będą mi towarzyszyć, jednak zawsze będę przypominać sobie ten dzień. 

To tyle jeśli chodzi o wstęp. 

Wszystko tak naprawdę zaczęło się już w czwartkowy wieczór. W piątkowym wpisie wspominałam o tym, że się boję. Tak, tak było. Powoli stres zaczynał dawać się we znaki. Nie dość, że musiałam ogarnąć wszystko, co było związane z półmaratonem, to jeszcze doszedł start na stadionie w Toruniu. Wiedziałam też, że ta noc będzie najważniejsza i zależało mi na szybkim pójściu spać. Dlatego też grill, na który zostaliśmy zaproszeni (swoją drogą pogoda z godziny na godzinę robiła się coraz koszmarniejsza), mało mnie zainteresował. 
Spisałam mniej więcej co muszę zabrać ze sobą, na wypadek gdybym czegoś zapomniała. Spakowałam wszystko i przygotowałam jeszcze w czwartek wieczorem, coby rano przed wyjazdem mieć spokój.  Ze snem nie mam problemów, więc nie obawiałam się, że mogę mieć problemy z zaśnięciem. Położyłam się spać coś po 22. Kilka minut i już odpłynęłam. Rano wstałam wypoczęta.

Piątek 

Tak jak wcześniej wspominałam do Grudziądza pojechałam razem z mamą pociągiem. Niestety podróż trwała trzy godziny. Nie miałyśmy wyjścia i musiałyśmy jechać właśnie tym pociągiem z tego względu, że to połączenie pasowało nam najbardziej. Zależało nam żeby być na miejscu po 16. Praktycznie przez całą drogę nikt nie sprawdzał biletów. Śmiałam się, że mogłyśmy jechać na gapę ;D Po przyjeździe szybko ruszyłyśmy do biura zawodów. Od dworca było bardzo blisko. Zaskoczyły mnie znaki informujące o półmaratonie. Pozytywnie oczywiście. Dla mnie nie były potrzebne - mama urodziła się właśnie w Grudziądzu i rzecz jasna zna go bardzo dobrze. W biegu startowały jednakże osoby z całej Polski, więc dla nich jak najbardziej były przydatne. Dzięki nim bez problemu można było dotrzeć na stadion Olimpii, gdzie znajdował się start biegu. 

 Odbiór pakietu odbył się bardzo sprawnie i szybko. Właściwie to chyba nie zajęło to nawet pięciu minut. Było kilka stanowisk (o ile się nie mylę to trzy) przypisanych do określonych przedziałów numerów zawodników. Obsługa bardzo miła i komunikatywna. Bez problemu można było otrzymać odpowiedź na nurtujące kwestie. 
Co do samego pakietu startowego to bardzo mi się spodobał i przypasował. Można było znaleźć w nim:
koszulkę techniczną z logiem biegu (oglądając wcześniej jej zdjęcia myślałam, że to zwykła bawełniana koszulka, jednak po otrzymaniu pakietu byłam bardzo mile zaskoczona, gdyż moje obawy były niesłuszne); kubek również z logiem (jako herbatoholiczka i kolekcjonerka kubków byłam zadowolona), numer startowy, smycz, żel energetyczny (którego swoją drogą nie wykorzystałam. Wolę banany :D), zaproszenia na pasta party, bon na 150 złotych do Tatrarunning oraz przewodnik po Grudziądzu z uwzględnieniem miejsc, które warto zobaczyć. Bardzo ciekawie napisany. Przyda się na wakacje, bo ostatnim razem jak chcieliśmy dojść do Cytadeli, to trochę nam to nie wyszło... 
Po odebraniu pakietu wygłodniałe (godzina 16:30) ruszyłyśmy na poszukiwanie miejsca, w którym mogłybyśmy zjeść jakiś dobry obiad. Oprócz kilku mięsnych, monopolowych i innych chwilówek nie znalazłyśmy nic wartego uwagi. Ja też nie chciałam za dużo eksperymentować na dzień przed biegiem. I tak trochę zaryzykowałam jedząc "na mieście". W koniec końców stwierdziłyśmy, że zjemy coś w Galerii Alfa. Wybór padł na naleśnikarnię. Ceny były trochę kosmiczne, ale w sumie nie było już innego wyjścia. Miałam tylko nadzieję, że cena idzie w parze z jakością. Oprócz braku wolnych miejsc, a potem syfu na stolikach, którego panie nie kwapiły się posprzątać (no i cen) było całkiem dobrze. Ja zdecydowałam się na wytrawnego naleśnika z grillowanym kurczakiem w sosie Pesto, suszonymi pomidorami, serem mozzarella i serem żółtym w wersji dużej, czyli o średnicy 40 cm. Mama natomiast zamówiła naleśnika z twarożkiem ze śmietaną i miksem owoców do tego sos czekoladowy. Początkowo myślałam, że tym jednym naleśnikiem, to się w ogóle nie najem, ale no... Jednak się przeliczyłam, bo po zjedzeniu go byłam strasznie najedzona. Smakował mi. To najważniejsze. 
Czas szybko zleciał. W Biedronce na dworcu zrobiłyśmy zakupy. Przede wszystkim banany! Zasłyszane w rozmowie dwóch mężczyzn (podejrzewam, że również startowali w połówce): "Banany najważniejsze" towarzyszyło mi przez resztę dnia i pozytywnie nastroiło.

Sobota

Wstałam przed siódmą. Nadal czułam lekki stres. Z lodówki wyjęłam przygotowane poprzedniego wieczoru śniadanie. Postawiłam na sprawdzoną już jaglankę z daktylami, pomarańczą, obowiązkowo bananem i jogurtem naturalnym. Zestaw przetestowany już kilkukrotnie, dlatego też nie obawiałam się problemów z żołądkiem na trasie. Potem szybka toaleta, plecenie dobieranych warkoczy i ubieranie. Postanowiłam, że nie będę bawić się w depozyty. Ubrałam na siebie rzeczy, w których miałam zamiar startować. Zawsze to jeden problem mniej. Nie musiałam szukać szatni i przebierać się na wariata, wszystko miałam przygotowane dzień wcześniej. Do plecaka spakowałam rzeczy na przebranie, sam plecak został z mamą, z nią też znalazł się później na mecie w Rulewie. Kolejna jazda pociągiem i w Grudziądzu byliśmy koło dziewiątej. Mi i mamie towarzyszył dziadek, u którego zresztą spałyśmy. Miałam więc swoich prywatnych kibiców, co dodało mi pewności siebie. Droga na stadion trwała niecałe pół godziny. Leniwym, spokojnym spacerkiem dotarliśmy na miejsce, gdzie z każdą chwilą przybywało kolejnych osób. W międzyczasie, na około dwie godziny przed planowanym startem, zjadłam pszenną bułkę z masłem orzechowym i banana. (omomom, pycha *.*) Po dziesiątej zaczęłam się rozgrzewać na hali przy stadionie. Na marginesie trochę mi już znanej, bo przecież w styczniu właśnie na niej startowałam pierwszy raz w tym roku. Kilka kółek truchtu, skipy, wymachy nóg i w sumie byłam już gotowa do startu. Oczywiście nie obeszłoby się bez kilku kursów do toalety. Tak naprawdę nie jestem w stanie policzyć ile razy musiałam iść załatwić swoje potrzeby xD Stres po prostu tak na mnie działa. Ale cieszę się, że w czasie biegu nie musiałam nigdzie stawać :)


Zdjęłam legginsy (nie, nie biegłam w długich, chyba bym umarła już na starcie) i na piętnaście minut przed startem, czy nawet dziesięć poszliśmy na stadion. Tam też się rozstaliśmy - kilka uścisków, buziaków - ja ruszyłam do powoli ustawiającego się tłumu biegaczy, mama z dziadkiem poszli w przeciwnym kierunku i zginęli z mojego pola widzenia.
Mój plan był prosty: ustawić się w strefie na 1:50. Pierwsze siedem kaemów przebiec w tempie 5:20, kolejne 5:10, a później grzać na tyle ile wystarczy sił. W sumie to wątpiłam w to, że jestem w stanie przebiec cały dystans w godzinę i pięćdziesiąt minut. Z opinii innych wynikało, że trasa jest dość trudna, że większość trasy jest pod górę, a podbieg na 20 km jest zabójczy i warto zaoszczędzić na początku kilka sekund. No nic. Będzie co ma być.
Wspólne końcowe odliczanie - trzy, dwa, jeden... Strzał pistoletu i cały ponad pół tysięczny peleton ruszył do przodu. Z głośników dało się słyszeć nieśmiertelne Eye of the tiger, które jeszcze bardziej motywowało do biegu. Już na samym starcie czułam niesamowitą atmosferę (trochę się łezka w oku zakręciła na starcie), która zresztą towarzyszyła całemu biegowi, nie wspominając o uroczystości w samym Rulewie. Magia. Garmina włączyłam tuż po przekroczeniu linii startu i ruszyłam za zającem. Pierwszy kilometr przebiegnięty w 5 min. Niektórzy żartowali, że chyba zającowi się tabliczki pomyliły xD Padały też pytania typu "daleko jeszcze?" czy "ile już mamy kilometrów?". Wkurzyło mnie trochę natomiast, kiedy jedna pani krzyknęła "przepraszam". Nie powiem, sama się z tego zaśmiałam, ale niektórzy mogli darować sobie złośliwości i sarkazm. Cóż. Trudno.
Pierwsze cztery kilometry, w sumie to może i nawet cztery i pół, prowadziły ulicami miasta, co spowodowało, że minęły mi bardzo szybko. Na trasie dopingujący ludzie. Ułani na koniach, orkiestra strażacka, przechodnie. Aż chciało się biec dalej. Do tej pory cały czas biegłam razem z pacemakerem. W głowie jednak zaczął kiełkować pomysł wyprzedzenia go. Głowa pomyślała, nogi wykonały. Już na piątym kaemie, po pierwszym wodopoju byłam przed zającem. Na moście im. Bronka Malinowskiego kolejni kibice. Zresztą mnóstwo ich było na całej trasie. Między czwartym a szóstym kilometrem chwilę pogawędziłam z panem Januszem, którego kojarzę z biegu Św. Huberta, pewnie ze względu na tę jego charakterystyczną brodę, ale także z panem, który biegł razem z nim. 6,7,8,9. O! Już dziewiąty?! Tak szybko zleciały te kilometry, że nawet nie zauważyłam kiedy. Kilka razy byłam przerażona swoim tempem, bo z zakładanego 5:20, a potem 5:10 to w sumie nic już nie zostało. Nie przejmowałam się tym, leciałam dalej. Czułam się świetnie. Tylko współczułam tym, którzy zdecydowali się biec w długich getrach, a nawet niektórzy (o zgrozo) w długim rękawku. Ja nie dałabym rady, serio. Po dwóch kilometrach było mi już na tyle ciepło, że chciałam zdejmować koszulkę, a co dopiero po dziesięciu... A że wiedziałam, że tak będzie to wybrałam wersję dość minimalistyczną: spodenki, top, biała koszulka (pakietowa) i obowiązkowo czapka z daszkiem.






Dziesiąty kilometr przekroczyłam z czasem 51:10, co dawało mi 316 miejsce open. Mniej więcej na dziesiątym kaemie dołączył do mnie, jak się po kilku minutach okazało, Marek, który towarzyszył mi prawie do 19 km. Trochę pogadaliśmy. Kiedy odpowiedziałam mu na pytanie, na jaki czas biegnę, stwierdził, że w takim tempie nabiegam 1:46. W ogóle stwierdził, że trochę cisnę. Ale oprócz miłego towarzystwa, skutecznie mnie hamował i nie pozwalał zbytnio przyspieszać, co myślę, że wyszło mi na dobre, a ja mu natomiast chyba też pomogłam zrobić życiówkę :D Taką współpracę to ja rozumiem :) Na 15 km wolontariusze stali z tacami pełnymi pomarańczy i bananów. Szybkim ruchem chwyciłam kawałek banana. Nauczyłam się chyba jeść i pić, jednocześnie utrzymując tempo biegu. Po konsumpcji rękę miałam całą oblepioną tym bananem. Całe szczęście, że miałam w spodenkach chusteczkę, to przynajmniej mogłam sobie tą rękę w nią wytrzeć. Tak biegnę sobie i biegnę. Wyprzedzam kolejne osoby. Kobiet jak na lekarstwo. No w porównaniu z liczbą mężczyzn, to kobiet prawie w cale nie było... Ale biegnę. I jest mi tak dobrze. Do osiemnastego. Zaczęłam czuć jakby coś na kształt (to w ogóle poprawnie po polsku?) kolki. Myślę sobie "no nie, nie teraz, nie w tym momencie, jest tak pięknie, Boże, nie rób mi tego". Marek powiedział, że jak chcę mogę ruszyć sama do przodu, bo on już powoli czuje, że słabnie. Odpowiedziałam mu, że osiemnasty kilometr jest dla mnie najgorszy. Biegliśmy jeszcze chwilę razem. Na koniec powiedział żebym poczekała na niego na mecie. Zagryzłam wargi i pobiegłam do przodu. W lewym boku kłuje, w prawym też. Delikatnie, ale zawsze. Ściskam bok i biegnę. Już tak niedaleko. Mijam kolejnych biegaczy. Jeden pan nagrywa filmik, relacjonując, co dzieje się na trasie. Mówi coś o oczekiwaniu przez zawodników na obiecane piwo, ja rzucam coś, że nie wszyscy na nie jednak czekają i się śmieję. Biegnę dalej. Oddycham głęboko, ból powoli ustaje. Droga powoli zaczyna prowadzić pod górę, ale nie robi to na mnie większego wrażenia. Czekam na ten podbieg, co go tak demonizowali. W końcu pojawia się w moi polu widzenia. Robię krótsze kroki, mocniej pracuję rękami i lecę. Żaden podbieg mi nie straszny, a do mety zostało tylko kilkadziesiąt metrów. Niezmęczona podbiegiem, przyspieszam. Widzę, że mogę dogonić jeszcze kilka osób przede mną i przyśpieszam jeszcze bardziej. Tak jakbym biegła na 600 m nie półmaraton. Końcówka iście sprinterska, ścigam się z jakąś kobietą i mężczyzną. Wygrywam xD Sama nie wiem skąd we mnie jeszcze tyle siły. Mam w nogach taką moc, że mogłabym biec jeszcze z dziesięć dodatkowych kilometrów. Wpadam na metę z oficjalnym czasem 1:46:33 (Garmin wskazał 1:46:34). Prorokowania Marka w sumie się potwierdziły. Ktoś na szyi zawiesza mi medal, druga osoba wręcza butelkę wody. Woda <3 Minutę później przybiega mój towarzysz. Przybijamy piątkę, tulas, gratulacje i rozchodzimy się. Słyszę, ze ktoś mnie woła. Mama. Tuli mnie do siebie. Gratuluje. Mówi, że jest dumna. Wspaniałe uczucie. Kiedy znajdujemy dziadka, ja ubieram na siebie bluzę i legginsy, potem idę na regeneracyjny posiłek. Zasłużony. Dostaję miskę zupy pomidorowej z dużą ilością makaronu. Tak jak nie przepadam za pomidorówką, tak wtedy bardzo mi smakowała. Następnie idę jeszcze po surówkę i bułkę. Mama z dziadkiem jedzą zapiekankę. Po zjedzeniu poszłam trochę potruchtać, przy okazji zahaczając o tablicę z listę wyników. To, że wcześniej dostałam SMSa z wynikami to szczegół :)

Sprawa przedstawia się następująco:

I miejsce w kategorii K-16
15 miejsce wśród kobiet
267 miejsce w kategorii OPEN (czyli od 10 km wyprzedziłam jeszcze 49 osób)

Nadal nie wierzę, że to zrobiłam! Miałam wątpliwości czy dam radę w ogóle zmieścić się w dwóch godzinach, a tu 1:46! Jestem z siebie taka dumna. Naprawdę. Wreszcie uwierzyłam w siebie, w swoje możliwości. Endorfiny trzymają się mnie jeszcze od soboty. Kiedy o tym wszystkim myślę, to chce mi się płakać ze szczęścia. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Cudowny bieg. Ani razu nie miałam myśli żeby przejść do marszu. Atmosfera, organizacja - świetne! Tylko wciąż nie rozumiem dlaczego niektórzy uważają, że trasa była dość trudna i wymagająca; że ten piach i żwir i przeszkadzał. Dla mnie była idealna. Serio. Zimowy obóz w Zakopanem i podbiegi robione regularnie na treningach przyniosły efekty. Bez najmniejszych problemów pokonałam każdy podbieg, nawet ten ostatni, największy. A piach? Jestem do niego przyzwyczajona. Na co dzień biegam w takich warunkach, więc to żadna przeszkoda. Większa część trasy prowadziła pośród lasów. Kocham las! <3 Urodziłam się w Borach Tucholskich. Do lasu mam 600 m.
Wcześniej wspominałam o pewnym problemie organizacyjnym, ale stwierdziłam, że pośród tylu pozytywów ten jeden mały minus, który w sumie i tak potem okazał się nim nie być, jest niewart wspominania.
Tak bardzo chciałabym przeżyć to wszystko jeszcze raz. Było idealnie. Pod każdym względem.
Wracam tam za rok.
To uzależnia! <3









2 maja 2014

42. Z motyką na słońce?

Chyba wczoraj zaczęło do mnie docierać, co tak naprawdę czeka mnie w ten weekend. To jednak nie był najlepszy pomysł, ale odwrotu ju nie ma. Zależy mi na obydwu startach - jutro w połówce, a w niedzielę w Toruniu. I jedne i drugie zawody będą dla mnie rzeczą nową. Pierwszy start w półmaratonie, pierwszy start w sezonie na stadionie. Nie oszukujmy się, bieganie zawodów dwa dni pod rząd, do tego jedne z nich wymagające przynajmniej tygodniowej regeneracji, jest dużym obciążeniem dla organizmu. Do tego dochodzi jeszcze męcząca jazda pociągiem. Za pół godziny ruszam do Grudziądza, gdzie będę o godzinie 16 z minutami (te pasujące połączenia <3). Dzisiaj też zamierzam odebrać pakiet startowy, co by mieć to jutro już z głowy. Jakiś obiad w między czasie i po osiemnastej znowu wsiadam w pociąg, żeby dotrzeć do dziadka - czternaście kilometrów, więc znośnie. Sobota - wiadomo - bieg. Trochę się... boję? I pojawiły się też małe organizacyjne problemy, o których napiszę po powrocie. 
A niedziela to kolejny dzień majówkowych przygód i zapieprzania już od rana. O 06:50 wsiadam w pociąg i ruszam do Torunia. Mam jednak nadzieję, że wszystko ułoży się tak, że będę mogła jechać późniejszym pociągiem.

Czas goni. Muszę się zwijać. 
Życzcie mi powodzenia. Trzymajcie kciuki, pliss! :)