25 sierpnia 2014

47. Narzekania, narzekania.

Jestem tak konsekwentna w pisaniu bloga, jak w życiu codziennym. Czyli nie jestem w ogóle. Chciałabym napisać, że wykorzystuję czas wolny w stu procentach, że wyciskam z niego tyle ile się da. Że biegam tak szybko jakbym chciała, a wyniki przychodzą same. Ale tak nie napiszę, bo tak po prostu nie jest. Czas przecieka mi przez palce, jestem mistrzynią jego marnowania i mistrzynią w nic-nie-robieniu. Trenuję zgodnie z zaleceniami trenera. Ma być zakres - jest zakres. Siła? Proszę bardzo. Szkoda tylko, że w parze nie idą wyniki. Pewnie jestem w gorącej wodzie kompana. Pewnie za szybko wszystko chcę. Drugi problem tkwi w tym, że nadal tkwię w swojej strefie komfortu i ciężko, bardzo ciężko mi z niej wyjść. Naprawdę stać mnie na dużo lepsze bieganie, ale głowa na to nie pozwala. Przegrywam już na samym starcie, zanim jeszcze zrobię pierwszy krok. Niby mówię sobie "jesteś dobra, dasz radę", ale gdzieś tam w podświadomości myślę zupełnie inaczej... A po kolejnym biegu, według mnie nieudanym, bo trener nawet nie raczy nic w tym temacie powiedzieć, pojawiają się wątpliwości, zwątpienie, brak wiary. Czasami wolałabym żeby po prostu powiedział mi, że mam sobie dać spokój, odpuścić, bo i tak żadnych nadzwyczajnych wyników nie zrobię.  

Bo ja lubię wiedzieć na czym stoję. 

Gdzie to lato? :c


4 sierpnia 2014

46. Urlop kiedyś skończyć się musi

Uff, uff, jak gorąco. Pocę się od samego siedzenia. Ale nie o tym.
Biegowa abstynencja właśnie dobiegła końca. Mamy poniedziałek, tym razem biegowy poniedziałek. Mój tygodniowy głód został z rana zaspokojony. Siła skipowa zaliczona, mogę resztę dnia spędzić leżąc z nogami do góry, na moim ukochanym balkonie, z pierwszym tomem "Potopu" w rękach. Dopiero pierwszy, a gdzie tu czwarty? 

Selfi z piątku :)
Wracając jednak do ubiegłego tygodnia nasuwa mi się kilka wniosków i przemyśleń. Ogólnie rzecz biorąc nie było tak źle i tragiczne, jak myślałam. Kij wcale nie był potrzebny, no może czasami. Przeżyłam te siedem dni, zapełniając wolny czas rowerem, pływaniem, raz były rolki, ale przy osiągnięciu 40 km/h podczas zjeżdżania z góry, po drodze, gdzie dziura na dziurze, a samochód jadący z tyłu próbuje mnie wyminąć, trochę się zraziłam, w sumie byłam pewna, że się pięknie na tym asfalcie wyłożę. Na szczęście (bo głupi to je podobno zawsze ma) przeżyłam i dojechałam do domu bez uszczerbku na zdrowiu, jedynie na psychice co nieco zostało. Rowerem natomiast jeździłam dwa razy. W piątek spontanicznie wyszłam z domu, wsiadłam na rower (uprzednio pompując powietrze w tylnym kole <3) i ruszyłam przed siebie. Wykręciłam 27 km. Takie niezaplanowanie przejażdżki są najlepsze, serio. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, wyrysowałam sobie trasę na następną jazdę. Wyszło 70 km. Stwierdziłam, że całkiem sporo, ale okej, dam radę, będzie fajnie. Niestety finalnie przejechałam tylko 50 km, w ciągu 3h i 24 min. Skróciłam trasę, bo nie wyrobiłabym się z czasem. Na 16 musiałam być w domu, a kiedy na Garminie miałam ponad czterdzieści kilometrów, było już po piętnastej, więc doszłam do wniosku, że odpuszczę sobie te 20 km. I chyba nawet dobrze na tym wyszłam, bo nie chcę sobie wyobrażać jak źle czułabym się gdybym przejechała zaplanowany odcinek, ponieważ już po tej pięćdziesiątce było strasznie. Wieczorem okropnie bolała mnie głowa, w ogóle koszmarnie się czułam. Chciało mi się ciągle pić, chociaż tego dnia wlałam w siebie prawie trzy litry wody. Do teraz nie jest jeszcze wszystko w porządku, ale pewnie też te upały nie najlepiej na mnie działają. 
I chciałabym napisać, że las, a zwłaszcza leśne, suche i piaszczyste drogi uczą pokory. Zdecydowanie. Kilkukrotnie musiałam zsiadać z roweru i go prowadzić. Idąc, a w przypadkach skrajnej irytacji, biegnąc i rzucając barwne, rozmaite epitety, których w towarzystwie raczej bym nie użyła.

Niedziela była dniem totalnej regeneracji. Po południu razem z bratem i jego rodziną (żona + roczny synek + brat żony) pojechałam nad jezioro do Swornegaci. To taka niewielka miejscowość turystyczna, oddalona od Chojnic o około 30 km; położona nad jeziorem Charzykowskim. Plaża mała, kameralna, jednak ludzi całkiem spora ilość, ale też i bez tłoku, czyli idealnie. Pogoda dopisała, chociaż wiatr wiał niesamowity, a co za tym idzie i fale były ogromne, momentami jak nad morzem. O pływaniu nie było mowy, każdy ruch był kontrowany przez fale sięgające ponad głowę. Ale dzięki temu było zabawnie :D Cieszę się, że spędziłam to popołudnie z bratem. Teraz tak mało ze sobą przebywamy, że naprawdę, każda chwila jest na wagę złota. Zdecydowanie więcej takich dni, proszę.

A teraz moje subiektywne odczucia, wnioski, obserwacje - whatever ;) - z minionego tygodnia.
Po pierwsze - to w czym jazda rowerem ma przewagę nad bieganiem to to, że podczas jazdy nie robią się odciski na stopach (za to niestety niewygodne i źle dobrane siodełko, a może śruba od niego, spowodowało, że mam trochę obtarte udo); po drugie - żeby iść na rower nie muszę odczekiwać przynajmniej tych 1,5-2 godzin po posiłku; po trzecie - raczej oczywiste - rowerem można dojechać dalej, co za tym idzie można jeździć dłużej; po czwarte - w tych upałach łatwiej jest mi przejechać 30 km niż przebiec 15 czy nawet tylko 10 km; na koniec, czyli po piąte: na rower mogę zabrać ze sobą plecak a w nim dużą butelkę wody, coś do jedzenia (czyt. banan i jabłko), telefon i pieniądze w razie czego. Bieganie z takim ekwipunkiem nie należałoby do najprzyjemniejszych ;)
Poza tymi czysto rowerowymi spostrzeżeniami, zauważyłam, że mój brzuch dużo lepiej wygląda przy schemacie bieganie (6 treningów/tydz.) + ćwiczenia na brzuch niż w połączeniu innych aktywności jak rower, pływanie czy rolki z ćwiczeniami na brzuch. Dlatego teraz mam nadzieję, że po powrocie do biegania efekty będą lepsze :) Co prawda tylko cztery razy w tygodniu, ale powinno wystarczyć.
Co do brzucha, chciałam przeprowadzić na sobie pewne doświadczenie, ale skończyło się na... No właśnie, o tym w następnym wpisie, coby nie robić dodatkowego miszmaszu.

 + na marginesie
Właśnie przeszła przez moją wieś burza, a że po burzy podobno najcieplejsza woda, to lecę nad jezioro! W tym roku biję wszystkie rekordy - dzisiaj będę kąpać się piąty raz (nie licząc moczenia do pasa w morzu), rok temu tylko raz weszłam do wody, a dwa lata temu... w ogóle się nie kąpałam, a do jeziora mam 50 metrów... 

Do następnego! :D
Dzisiejsze green smoothie: szpinak, banan, papierówka i sok z cytryny; jako dodatek do drugiego śniadania, a zarazem po-treningowego posiłku; przekonuję się powoli do szpinaku, całkiem dobrze mi to idzie :)