25 sierpnia 2014

47. Narzekania, narzekania.

Jestem tak konsekwentna w pisaniu bloga, jak w życiu codziennym. Czyli nie jestem w ogóle. Chciałabym napisać, że wykorzystuję czas wolny w stu procentach, że wyciskam z niego tyle ile się da. Że biegam tak szybko jakbym chciała, a wyniki przychodzą same. Ale tak nie napiszę, bo tak po prostu nie jest. Czas przecieka mi przez palce, jestem mistrzynią jego marnowania i mistrzynią w nic-nie-robieniu. Trenuję zgodnie z zaleceniami trenera. Ma być zakres - jest zakres. Siła? Proszę bardzo. Szkoda tylko, że w parze nie idą wyniki. Pewnie jestem w gorącej wodzie kompana. Pewnie za szybko wszystko chcę. Drugi problem tkwi w tym, że nadal tkwię w swojej strefie komfortu i ciężko, bardzo ciężko mi z niej wyjść. Naprawdę stać mnie na dużo lepsze bieganie, ale głowa na to nie pozwala. Przegrywam już na samym starcie, zanim jeszcze zrobię pierwszy krok. Niby mówię sobie "jesteś dobra, dasz radę", ale gdzieś tam w podświadomości myślę zupełnie inaczej... A po kolejnym biegu, według mnie nieudanym, bo trener nawet nie raczy nic w tym temacie powiedzieć, pojawiają się wątpliwości, zwątpienie, brak wiary. Czasami wolałabym żeby po prostu powiedział mi, że mam sobie dać spokój, odpuścić, bo i tak żadnych nadzwyczajnych wyników nie zrobię.  

Bo ja lubię wiedzieć na czym stoję. 

Gdzie to lato? :c


4 sierpnia 2014

46. Urlop kiedyś skończyć się musi

Uff, uff, jak gorąco. Pocę się od samego siedzenia. Ale nie o tym.
Biegowa abstynencja właśnie dobiegła końca. Mamy poniedziałek, tym razem biegowy poniedziałek. Mój tygodniowy głód został z rana zaspokojony. Siła skipowa zaliczona, mogę resztę dnia spędzić leżąc z nogami do góry, na moim ukochanym balkonie, z pierwszym tomem "Potopu" w rękach. Dopiero pierwszy, a gdzie tu czwarty? 

Selfi z piątku :)
Wracając jednak do ubiegłego tygodnia nasuwa mi się kilka wniosków i przemyśleń. Ogólnie rzecz biorąc nie było tak źle i tragiczne, jak myślałam. Kij wcale nie był potrzebny, no może czasami. Przeżyłam te siedem dni, zapełniając wolny czas rowerem, pływaniem, raz były rolki, ale przy osiągnięciu 40 km/h podczas zjeżdżania z góry, po drodze, gdzie dziura na dziurze, a samochód jadący z tyłu próbuje mnie wyminąć, trochę się zraziłam, w sumie byłam pewna, że się pięknie na tym asfalcie wyłożę. Na szczęście (bo głupi to je podobno zawsze ma) przeżyłam i dojechałam do domu bez uszczerbku na zdrowiu, jedynie na psychice co nieco zostało. Rowerem natomiast jeździłam dwa razy. W piątek spontanicznie wyszłam z domu, wsiadłam na rower (uprzednio pompując powietrze w tylnym kole <3) i ruszyłam przed siebie. Wykręciłam 27 km. Takie niezaplanowanie przejażdżki są najlepsze, serio. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, wyrysowałam sobie trasę na następną jazdę. Wyszło 70 km. Stwierdziłam, że całkiem sporo, ale okej, dam radę, będzie fajnie. Niestety finalnie przejechałam tylko 50 km, w ciągu 3h i 24 min. Skróciłam trasę, bo nie wyrobiłabym się z czasem. Na 16 musiałam być w domu, a kiedy na Garminie miałam ponad czterdzieści kilometrów, było już po piętnastej, więc doszłam do wniosku, że odpuszczę sobie te 20 km. I chyba nawet dobrze na tym wyszłam, bo nie chcę sobie wyobrażać jak źle czułabym się gdybym przejechała zaplanowany odcinek, ponieważ już po tej pięćdziesiątce było strasznie. Wieczorem okropnie bolała mnie głowa, w ogóle koszmarnie się czułam. Chciało mi się ciągle pić, chociaż tego dnia wlałam w siebie prawie trzy litry wody. Do teraz nie jest jeszcze wszystko w porządku, ale pewnie też te upały nie najlepiej na mnie działają. 
I chciałabym napisać, że las, a zwłaszcza leśne, suche i piaszczyste drogi uczą pokory. Zdecydowanie. Kilkukrotnie musiałam zsiadać z roweru i go prowadzić. Idąc, a w przypadkach skrajnej irytacji, biegnąc i rzucając barwne, rozmaite epitety, których w towarzystwie raczej bym nie użyła.

Niedziela była dniem totalnej regeneracji. Po południu razem z bratem i jego rodziną (żona + roczny synek + brat żony) pojechałam nad jezioro do Swornegaci. To taka niewielka miejscowość turystyczna, oddalona od Chojnic o około 30 km; położona nad jeziorem Charzykowskim. Plaża mała, kameralna, jednak ludzi całkiem spora ilość, ale też i bez tłoku, czyli idealnie. Pogoda dopisała, chociaż wiatr wiał niesamowity, a co za tym idzie i fale były ogromne, momentami jak nad morzem. O pływaniu nie było mowy, każdy ruch był kontrowany przez fale sięgające ponad głowę. Ale dzięki temu było zabawnie :D Cieszę się, że spędziłam to popołudnie z bratem. Teraz tak mało ze sobą przebywamy, że naprawdę, każda chwila jest na wagę złota. Zdecydowanie więcej takich dni, proszę.

A teraz moje subiektywne odczucia, wnioski, obserwacje - whatever ;) - z minionego tygodnia.
Po pierwsze - to w czym jazda rowerem ma przewagę nad bieganiem to to, że podczas jazdy nie robią się odciski na stopach (za to niestety niewygodne i źle dobrane siodełko, a może śruba od niego, spowodowało, że mam trochę obtarte udo); po drugie - żeby iść na rower nie muszę odczekiwać przynajmniej tych 1,5-2 godzin po posiłku; po trzecie - raczej oczywiste - rowerem można dojechać dalej, co za tym idzie można jeździć dłużej; po czwarte - w tych upałach łatwiej jest mi przejechać 30 km niż przebiec 15 czy nawet tylko 10 km; na koniec, czyli po piąte: na rower mogę zabrać ze sobą plecak a w nim dużą butelkę wody, coś do jedzenia (czyt. banan i jabłko), telefon i pieniądze w razie czego. Bieganie z takim ekwipunkiem nie należałoby do najprzyjemniejszych ;)
Poza tymi czysto rowerowymi spostrzeżeniami, zauważyłam, że mój brzuch dużo lepiej wygląda przy schemacie bieganie (6 treningów/tydz.) + ćwiczenia na brzuch niż w połączeniu innych aktywności jak rower, pływanie czy rolki z ćwiczeniami na brzuch. Dlatego teraz mam nadzieję, że po powrocie do biegania efekty będą lepsze :) Co prawda tylko cztery razy w tygodniu, ale powinno wystarczyć.
Co do brzucha, chciałam przeprowadzić na sobie pewne doświadczenie, ale skończyło się na... No właśnie, o tym w następnym wpisie, coby nie robić dodatkowego miszmaszu.

 + na marginesie
Właśnie przeszła przez moją wieś burza, a że po burzy podobno najcieplejsza woda, to lecę nad jezioro! W tym roku biję wszystkie rekordy - dzisiaj będę kąpać się piąty raz (nie licząc moczenia do pasa w morzu), rok temu tylko raz weszłam do wody, a dwa lata temu... w ogóle się nie kąpałam, a do jeziora mam 50 metrów... 

Do następnego! :D
Dzisiejsze green smoothie: szpinak, banan, papierówka i sok z cytryny; jako dodatek do drugiego śniadania, a zarazem po-treningowego posiłku; przekonuję się powoli do szpinaku, całkiem dobrze mi to idzie :)



28 lipca 2014

45. Akcja regeneracja

Kolejny tydzień przede mną. I nie, nie będzie to zabiegany tydzień. No, przynajmniej jeśli chodzi dosłownie o bieganie, bo przez najbliższe SIEDEM dni żadne bieganie nie wchodzi w grę, no chyba że to z kanapy do lodówki :D Chociaż i z tym muszę uważać...
Zero wybiegań, zakresów, pięćsetek, tysiączków, rytmów, skipów, płotków, ani nawet "jamajskiego" truchtu. NIC. Jeszcze nigdy w całej mojej biegowej "karierze" nie miałam tak długiej przerwy. I już teraz wiem, że myślą przewodnią najbliższych dni będzie "bez kija nie podchodź". Nie ma biegania, jest humor w kratkę. Niemniej jednak potrzebuję tej przerwy. Potrzebuję odetchnąć, odpocząć i zregenerować się. Muszę nabrać sił, a przede wszystkim świeżości i ochoty do dalszego trenowania. Bo przyznam szczerze, że po obozie w Ustce, na którym byłam zaraz na początku lipca, mój zapał do treningów jakby przygasł, zwłaszcza ciężko było mi się zmobilizować do wyjścia na dłuższe rozbieganie. Pogoda w sumie też mi tego nie ułatwiała. Ale posłusznie robiłam, to co trener kazał i jakoś to szło. Właśnie, jakoś. Niby tempo spokojne, lekkie i przyjemnie, a tętno szalało. Po ostatnich dwóch startach, o czym wspominałam w ostatnim wpisie, też już było widać, że ciężko mi się biega. Dlatego ten cały tydzień wolnego to miły gest ze strony trenejro. Później kolejne dwa tygodnie to tylko cztery treningi tygodniowo, a w tym sama siła i rozbiegania. Także odetchnę sobie trochę. Bo bądź co bądź, lipiec kończę z 230kilometrowym przebiegiem, z czego 85 nabiegałam w pierwszym tygodniu. Może dla kogoś kto biega miesięcznie ponad 300 czy nawet 400 km nie robi to wrażenia, jednak dla mnie jest to największa ilość przebiegniętych kilometrów od początku mojego biegania. Dla porównania w czerwcu było to o ponad 50 km mniej.
Ale, ale. Wszystko ma swoje wady i zalety. Na moje nieszczęście ten bez treningowy okres przypadł w niezbyt dobrym czasie. Od kilku dni, w sumie to od dwóch tygodni, toczę wojnę z samą sobą, a brak biegania nie wpłynie najlepiej na jej przebieg, ot co. Staję przed lustrem i myślę sobie, że nie jest źle. No nawet dobrze. Za to kiedy patrzę na zdjęcia, mój obraz postrzegania samej siebie zupełnie się zaburza. Na zdjęciach wyglądam co najmniej beznadziejnie. 
Przykład:




Nie mogę na nie patrzeć. (+Czemu lewa noga jest z przodu? o.O)

Także pozostaje mi przeczekać ten tydzień. A zamiast biegania będzie rower, spacery z psem, pływanie i może rolki? Będą też brzuchy i inne brzucho-podobne wariacje, bo sześciopak sam się nie zrobi. I jeszcze jakby ktoś mógł coś zrobić z tymi małymi, gryzącymi tworami, bo chyba zadrapię się na śmierć. 

A że regeneracja to nie tylko leżenie z nogami do góry, to łapcie fotki wczorajszego śniadania i obiadu :D

Bananowa kaszka owsiana z daktylami w słoiku po domowym maśle orzechowym, jogurt naturalny

Kasza jaglana ze smażoną piersią kurczaka, surówka z buraka, marchwi i jabłka z olejem rzepakowym i pestkami słonecznika (polecam, miłość od pierwszego kęsa <3)

24 lipca 2014

44. Długa droga w dół

Jestem tak zajebiście beznadziejna, że aż chce mi się płakać. 
Wiele razy miałam zamiar dodać jakiś nowy wpis, ale kończyło się to, jak zresztą widać, na zapale i nic więcej. Po wczorajszym dniu jednak muszę tu coś napisać. Muszę napisać to, jak bardzo jestem do dupy i jak bardzo czuję się chujowo. Tak chujowo (sorry, emocje), że mam ochotę to wszystko rzucić, skończyć i zapomnieć. Po co tyle biegam, tyle trenuję, wkładam w to całe swoje serce i poświęcam czas, który mogłabym równie dobrze przeznaczyć na coś innego. Im bardziej się staram, tym bardziej mi nie wychodzi. I wkurw mnie bierze, bo nigdy nie będę biegać tak dobrze jakbym tego chciała. To z moją głową jest coś nie tak czy po prostu faktycznie jestem zerem? Ja wiem, że nie od razu Rzym zbudowano, że trzeba czasu. Ale na Boga, trenuję już trochę, a efektów nie widać. Zamiast biegać coraz szybciej, ja staczam się na dno, co pokazują moje ostatnie dwa starty. Tak, ten wczorajszy na 3000m i na milę kilka dni wcześniej. A może to przetrenowanie? Nie wiem. 
Na treningach wszystko wygląda całkiem dobrze, ale jak przychodzi do startów to, krótko mówiąc, pierdolę na całej linii. Stać mnie na złamanie tych 11 min., ale nie potrafię. Nie potrafię zmobilizować się na tyle żeby dać z siebie wszystko podczas biegu. Chyba przegrywam z samą sobą już na starcie. To boli, a co najgorsze chyba nie daje mi to motywacji do pracy nad poprawą. W zamian załamuję się i tak jak w tej chwili mam wszystko w du... głębokim poważaniu. Trener też jakoś nie próbuje mi w tym pomóc. 
I nie wiem czy mam dzisiaj iść zrobić jakieś rozbieganie, czy dać sobie luz. Nie mam ochoty na dzwonienie do trenera i dopytywanie. 

No kurwa, żeby nabiegać 11:33!? Załamka. 

5 maja 2014

43. II Półmaraton Grudziądz-Rulewo śladami Bronka Malinowskiego oczami debiutantki

Cały czas żyję sobotą. Nic dziwnego - ten dzień był chyba najpiękniejszym dniem w moim życiu. Potrzebowałam go, tak bardzo go potrzebowałam. Po wcześniejszych huśtawkach i wahaniach nastroju okazał się być najlepszym lekarstwem. Umocniłam się w przekonaniu, że warto wierzyć i mieć marzenia, a dzięki pracy, wytrwałości i uporowi nic nie jest niemożliwe. Chwile zwątpienia pewnie jeszcze nie raz będą mi towarzyszyć, jednak zawsze będę przypominać sobie ten dzień. 

To tyle jeśli chodzi o wstęp. 

Wszystko tak naprawdę zaczęło się już w czwartkowy wieczór. W piątkowym wpisie wspominałam o tym, że się boję. Tak, tak było. Powoli stres zaczynał dawać się we znaki. Nie dość, że musiałam ogarnąć wszystko, co było związane z półmaratonem, to jeszcze doszedł start na stadionie w Toruniu. Wiedziałam też, że ta noc będzie najważniejsza i zależało mi na szybkim pójściu spać. Dlatego też grill, na który zostaliśmy zaproszeni (swoją drogą pogoda z godziny na godzinę robiła się coraz koszmarniejsza), mało mnie zainteresował. 
Spisałam mniej więcej co muszę zabrać ze sobą, na wypadek gdybym czegoś zapomniała. Spakowałam wszystko i przygotowałam jeszcze w czwartek wieczorem, coby rano przed wyjazdem mieć spokój.  Ze snem nie mam problemów, więc nie obawiałam się, że mogę mieć problemy z zaśnięciem. Położyłam się spać coś po 22. Kilka minut i już odpłynęłam. Rano wstałam wypoczęta.

Piątek 

Tak jak wcześniej wspominałam do Grudziądza pojechałam razem z mamą pociągiem. Niestety podróż trwała trzy godziny. Nie miałyśmy wyjścia i musiałyśmy jechać właśnie tym pociągiem z tego względu, że to połączenie pasowało nam najbardziej. Zależało nam żeby być na miejscu po 16. Praktycznie przez całą drogę nikt nie sprawdzał biletów. Śmiałam się, że mogłyśmy jechać na gapę ;D Po przyjeździe szybko ruszyłyśmy do biura zawodów. Od dworca było bardzo blisko. Zaskoczyły mnie znaki informujące o półmaratonie. Pozytywnie oczywiście. Dla mnie nie były potrzebne - mama urodziła się właśnie w Grudziądzu i rzecz jasna zna go bardzo dobrze. W biegu startowały jednakże osoby z całej Polski, więc dla nich jak najbardziej były przydatne. Dzięki nim bez problemu można było dotrzeć na stadion Olimpii, gdzie znajdował się start biegu. 

 Odbiór pakietu odbył się bardzo sprawnie i szybko. Właściwie to chyba nie zajęło to nawet pięciu minut. Było kilka stanowisk (o ile się nie mylę to trzy) przypisanych do określonych przedziałów numerów zawodników. Obsługa bardzo miła i komunikatywna. Bez problemu można było otrzymać odpowiedź na nurtujące kwestie. 
Co do samego pakietu startowego to bardzo mi się spodobał i przypasował. Można było znaleźć w nim:
koszulkę techniczną z logiem biegu (oglądając wcześniej jej zdjęcia myślałam, że to zwykła bawełniana koszulka, jednak po otrzymaniu pakietu byłam bardzo mile zaskoczona, gdyż moje obawy były niesłuszne); kubek również z logiem (jako herbatoholiczka i kolekcjonerka kubków byłam zadowolona), numer startowy, smycz, żel energetyczny (którego swoją drogą nie wykorzystałam. Wolę banany :D), zaproszenia na pasta party, bon na 150 złotych do Tatrarunning oraz przewodnik po Grudziądzu z uwzględnieniem miejsc, które warto zobaczyć. Bardzo ciekawie napisany. Przyda się na wakacje, bo ostatnim razem jak chcieliśmy dojść do Cytadeli, to trochę nam to nie wyszło... 
Po odebraniu pakietu wygłodniałe (godzina 16:30) ruszyłyśmy na poszukiwanie miejsca, w którym mogłybyśmy zjeść jakiś dobry obiad. Oprócz kilku mięsnych, monopolowych i innych chwilówek nie znalazłyśmy nic wartego uwagi. Ja też nie chciałam za dużo eksperymentować na dzień przed biegiem. I tak trochę zaryzykowałam jedząc "na mieście". W koniec końców stwierdziłyśmy, że zjemy coś w Galerii Alfa. Wybór padł na naleśnikarnię. Ceny były trochę kosmiczne, ale w sumie nie było już innego wyjścia. Miałam tylko nadzieję, że cena idzie w parze z jakością. Oprócz braku wolnych miejsc, a potem syfu na stolikach, którego panie nie kwapiły się posprzątać (no i cen) było całkiem dobrze. Ja zdecydowałam się na wytrawnego naleśnika z grillowanym kurczakiem w sosie Pesto, suszonymi pomidorami, serem mozzarella i serem żółtym w wersji dużej, czyli o średnicy 40 cm. Mama natomiast zamówiła naleśnika z twarożkiem ze śmietaną i miksem owoców do tego sos czekoladowy. Początkowo myślałam, że tym jednym naleśnikiem, to się w ogóle nie najem, ale no... Jednak się przeliczyłam, bo po zjedzeniu go byłam strasznie najedzona. Smakował mi. To najważniejsze. 
Czas szybko zleciał. W Biedronce na dworcu zrobiłyśmy zakupy. Przede wszystkim banany! Zasłyszane w rozmowie dwóch mężczyzn (podejrzewam, że również startowali w połówce): "Banany najważniejsze" towarzyszyło mi przez resztę dnia i pozytywnie nastroiło.

Sobota

Wstałam przed siódmą. Nadal czułam lekki stres. Z lodówki wyjęłam przygotowane poprzedniego wieczoru śniadanie. Postawiłam na sprawdzoną już jaglankę z daktylami, pomarańczą, obowiązkowo bananem i jogurtem naturalnym. Zestaw przetestowany już kilkukrotnie, dlatego też nie obawiałam się problemów z żołądkiem na trasie. Potem szybka toaleta, plecenie dobieranych warkoczy i ubieranie. Postanowiłam, że nie będę bawić się w depozyty. Ubrałam na siebie rzeczy, w których miałam zamiar startować. Zawsze to jeden problem mniej. Nie musiałam szukać szatni i przebierać się na wariata, wszystko miałam przygotowane dzień wcześniej. Do plecaka spakowałam rzeczy na przebranie, sam plecak został z mamą, z nią też znalazł się później na mecie w Rulewie. Kolejna jazda pociągiem i w Grudziądzu byliśmy koło dziewiątej. Mi i mamie towarzyszył dziadek, u którego zresztą spałyśmy. Miałam więc swoich prywatnych kibiców, co dodało mi pewności siebie. Droga na stadion trwała niecałe pół godziny. Leniwym, spokojnym spacerkiem dotarliśmy na miejsce, gdzie z każdą chwilą przybywało kolejnych osób. W międzyczasie, na około dwie godziny przed planowanym startem, zjadłam pszenną bułkę z masłem orzechowym i banana. (omomom, pycha *.*) Po dziesiątej zaczęłam się rozgrzewać na hali przy stadionie. Na marginesie trochę mi już znanej, bo przecież w styczniu właśnie na niej startowałam pierwszy raz w tym roku. Kilka kółek truchtu, skipy, wymachy nóg i w sumie byłam już gotowa do startu. Oczywiście nie obeszłoby się bez kilku kursów do toalety. Tak naprawdę nie jestem w stanie policzyć ile razy musiałam iść załatwić swoje potrzeby xD Stres po prostu tak na mnie działa. Ale cieszę się, że w czasie biegu nie musiałam nigdzie stawać :)


Zdjęłam legginsy (nie, nie biegłam w długich, chyba bym umarła już na starcie) i na piętnaście minut przed startem, czy nawet dziesięć poszliśmy na stadion. Tam też się rozstaliśmy - kilka uścisków, buziaków - ja ruszyłam do powoli ustawiającego się tłumu biegaczy, mama z dziadkiem poszli w przeciwnym kierunku i zginęli z mojego pola widzenia.
Mój plan był prosty: ustawić się w strefie na 1:50. Pierwsze siedem kaemów przebiec w tempie 5:20, kolejne 5:10, a później grzać na tyle ile wystarczy sił. W sumie to wątpiłam w to, że jestem w stanie przebiec cały dystans w godzinę i pięćdziesiąt minut. Z opinii innych wynikało, że trasa jest dość trudna, że większość trasy jest pod górę, a podbieg na 20 km jest zabójczy i warto zaoszczędzić na początku kilka sekund. No nic. Będzie co ma być.
Wspólne końcowe odliczanie - trzy, dwa, jeden... Strzał pistoletu i cały ponad pół tysięczny peleton ruszył do przodu. Z głośników dało się słyszeć nieśmiertelne Eye of the tiger, które jeszcze bardziej motywowało do biegu. Już na samym starcie czułam niesamowitą atmosferę (trochę się łezka w oku zakręciła na starcie), która zresztą towarzyszyła całemu biegowi, nie wspominając o uroczystości w samym Rulewie. Magia. Garmina włączyłam tuż po przekroczeniu linii startu i ruszyłam za zającem. Pierwszy kilometr przebiegnięty w 5 min. Niektórzy żartowali, że chyba zającowi się tabliczki pomyliły xD Padały też pytania typu "daleko jeszcze?" czy "ile już mamy kilometrów?". Wkurzyło mnie trochę natomiast, kiedy jedna pani krzyknęła "przepraszam". Nie powiem, sama się z tego zaśmiałam, ale niektórzy mogli darować sobie złośliwości i sarkazm. Cóż. Trudno.
Pierwsze cztery kilometry, w sumie to może i nawet cztery i pół, prowadziły ulicami miasta, co spowodowało, że minęły mi bardzo szybko. Na trasie dopingujący ludzie. Ułani na koniach, orkiestra strażacka, przechodnie. Aż chciało się biec dalej. Do tej pory cały czas biegłam razem z pacemakerem. W głowie jednak zaczął kiełkować pomysł wyprzedzenia go. Głowa pomyślała, nogi wykonały. Już na piątym kaemie, po pierwszym wodopoju byłam przed zającem. Na moście im. Bronka Malinowskiego kolejni kibice. Zresztą mnóstwo ich było na całej trasie. Między czwartym a szóstym kilometrem chwilę pogawędziłam z panem Januszem, którego kojarzę z biegu Św. Huberta, pewnie ze względu na tę jego charakterystyczną brodę, ale także z panem, który biegł razem z nim. 6,7,8,9. O! Już dziewiąty?! Tak szybko zleciały te kilometry, że nawet nie zauważyłam kiedy. Kilka razy byłam przerażona swoim tempem, bo z zakładanego 5:20, a potem 5:10 to w sumie nic już nie zostało. Nie przejmowałam się tym, leciałam dalej. Czułam się świetnie. Tylko współczułam tym, którzy zdecydowali się biec w długich getrach, a nawet niektórzy (o zgrozo) w długim rękawku. Ja nie dałabym rady, serio. Po dwóch kilometrach było mi już na tyle ciepło, że chciałam zdejmować koszulkę, a co dopiero po dziesięciu... A że wiedziałam, że tak będzie to wybrałam wersję dość minimalistyczną: spodenki, top, biała koszulka (pakietowa) i obowiązkowo czapka z daszkiem.






Dziesiąty kilometr przekroczyłam z czasem 51:10, co dawało mi 316 miejsce open. Mniej więcej na dziesiątym kaemie dołączył do mnie, jak się po kilku minutach okazało, Marek, który towarzyszył mi prawie do 19 km. Trochę pogadaliśmy. Kiedy odpowiedziałam mu na pytanie, na jaki czas biegnę, stwierdził, że w takim tempie nabiegam 1:46. W ogóle stwierdził, że trochę cisnę. Ale oprócz miłego towarzystwa, skutecznie mnie hamował i nie pozwalał zbytnio przyspieszać, co myślę, że wyszło mi na dobre, a ja mu natomiast chyba też pomogłam zrobić życiówkę :D Taką współpracę to ja rozumiem :) Na 15 km wolontariusze stali z tacami pełnymi pomarańczy i bananów. Szybkim ruchem chwyciłam kawałek banana. Nauczyłam się chyba jeść i pić, jednocześnie utrzymując tempo biegu. Po konsumpcji rękę miałam całą oblepioną tym bananem. Całe szczęście, że miałam w spodenkach chusteczkę, to przynajmniej mogłam sobie tą rękę w nią wytrzeć. Tak biegnę sobie i biegnę. Wyprzedzam kolejne osoby. Kobiet jak na lekarstwo. No w porównaniu z liczbą mężczyzn, to kobiet prawie w cale nie było... Ale biegnę. I jest mi tak dobrze. Do osiemnastego. Zaczęłam czuć jakby coś na kształt (to w ogóle poprawnie po polsku?) kolki. Myślę sobie "no nie, nie teraz, nie w tym momencie, jest tak pięknie, Boże, nie rób mi tego". Marek powiedział, że jak chcę mogę ruszyć sama do przodu, bo on już powoli czuje, że słabnie. Odpowiedziałam mu, że osiemnasty kilometr jest dla mnie najgorszy. Biegliśmy jeszcze chwilę razem. Na koniec powiedział żebym poczekała na niego na mecie. Zagryzłam wargi i pobiegłam do przodu. W lewym boku kłuje, w prawym też. Delikatnie, ale zawsze. Ściskam bok i biegnę. Już tak niedaleko. Mijam kolejnych biegaczy. Jeden pan nagrywa filmik, relacjonując, co dzieje się na trasie. Mówi coś o oczekiwaniu przez zawodników na obiecane piwo, ja rzucam coś, że nie wszyscy na nie jednak czekają i się śmieję. Biegnę dalej. Oddycham głęboko, ból powoli ustaje. Droga powoli zaczyna prowadzić pod górę, ale nie robi to na mnie większego wrażenia. Czekam na ten podbieg, co go tak demonizowali. W końcu pojawia się w moi polu widzenia. Robię krótsze kroki, mocniej pracuję rękami i lecę. Żaden podbieg mi nie straszny, a do mety zostało tylko kilkadziesiąt metrów. Niezmęczona podbiegiem, przyspieszam. Widzę, że mogę dogonić jeszcze kilka osób przede mną i przyśpieszam jeszcze bardziej. Tak jakbym biegła na 600 m nie półmaraton. Końcówka iście sprinterska, ścigam się z jakąś kobietą i mężczyzną. Wygrywam xD Sama nie wiem skąd we mnie jeszcze tyle siły. Mam w nogach taką moc, że mogłabym biec jeszcze z dziesięć dodatkowych kilometrów. Wpadam na metę z oficjalnym czasem 1:46:33 (Garmin wskazał 1:46:34). Prorokowania Marka w sumie się potwierdziły. Ktoś na szyi zawiesza mi medal, druga osoba wręcza butelkę wody. Woda <3 Minutę później przybiega mój towarzysz. Przybijamy piątkę, tulas, gratulacje i rozchodzimy się. Słyszę, ze ktoś mnie woła. Mama. Tuli mnie do siebie. Gratuluje. Mówi, że jest dumna. Wspaniałe uczucie. Kiedy znajdujemy dziadka, ja ubieram na siebie bluzę i legginsy, potem idę na regeneracyjny posiłek. Zasłużony. Dostaję miskę zupy pomidorowej z dużą ilością makaronu. Tak jak nie przepadam za pomidorówką, tak wtedy bardzo mi smakowała. Następnie idę jeszcze po surówkę i bułkę. Mama z dziadkiem jedzą zapiekankę. Po zjedzeniu poszłam trochę potruchtać, przy okazji zahaczając o tablicę z listę wyników. To, że wcześniej dostałam SMSa z wynikami to szczegół :)

Sprawa przedstawia się następująco:

I miejsce w kategorii K-16
15 miejsce wśród kobiet
267 miejsce w kategorii OPEN (czyli od 10 km wyprzedziłam jeszcze 49 osób)

Nadal nie wierzę, że to zrobiłam! Miałam wątpliwości czy dam radę w ogóle zmieścić się w dwóch godzinach, a tu 1:46! Jestem z siebie taka dumna. Naprawdę. Wreszcie uwierzyłam w siebie, w swoje możliwości. Endorfiny trzymają się mnie jeszcze od soboty. Kiedy o tym wszystkim myślę, to chce mi się płakać ze szczęścia. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Cudowny bieg. Ani razu nie miałam myśli żeby przejść do marszu. Atmosfera, organizacja - świetne! Tylko wciąż nie rozumiem dlaczego niektórzy uważają, że trasa była dość trudna i wymagająca; że ten piach i żwir i przeszkadzał. Dla mnie była idealna. Serio. Zimowy obóz w Zakopanem i podbiegi robione regularnie na treningach przyniosły efekty. Bez najmniejszych problemów pokonałam każdy podbieg, nawet ten ostatni, największy. A piach? Jestem do niego przyzwyczajona. Na co dzień biegam w takich warunkach, więc to żadna przeszkoda. Większa część trasy prowadziła pośród lasów. Kocham las! <3 Urodziłam się w Borach Tucholskich. Do lasu mam 600 m.
Wcześniej wspominałam o pewnym problemie organizacyjnym, ale stwierdziłam, że pośród tylu pozytywów ten jeden mały minus, który w sumie i tak potem okazał się nim nie być, jest niewart wspominania.
Tak bardzo chciałabym przeżyć to wszystko jeszcze raz. Było idealnie. Pod każdym względem.
Wracam tam za rok.
To uzależnia! <3









2 maja 2014

42. Z motyką na słońce?

Chyba wczoraj zaczęło do mnie docierać, co tak naprawdę czeka mnie w ten weekend. To jednak nie był najlepszy pomysł, ale odwrotu ju nie ma. Zależy mi na obydwu startach - jutro w połówce, a w niedzielę w Toruniu. I jedne i drugie zawody będą dla mnie rzeczą nową. Pierwszy start w półmaratonie, pierwszy start w sezonie na stadionie. Nie oszukujmy się, bieganie zawodów dwa dni pod rząd, do tego jedne z nich wymagające przynajmniej tygodniowej regeneracji, jest dużym obciążeniem dla organizmu. Do tego dochodzi jeszcze męcząca jazda pociągiem. Za pół godziny ruszam do Grudziądza, gdzie będę o godzinie 16 z minutami (te pasujące połączenia <3). Dzisiaj też zamierzam odebrać pakiet startowy, co by mieć to jutro już z głowy. Jakiś obiad w między czasie i po osiemnastej znowu wsiadam w pociąg, żeby dotrzeć do dziadka - czternaście kilometrów, więc znośnie. Sobota - wiadomo - bieg. Trochę się... boję? I pojawiły się też małe organizacyjne problemy, o których napiszę po powrocie. 
A niedziela to kolejny dzień majówkowych przygód i zapieprzania już od rana. O 06:50 wsiadam w pociąg i ruszam do Torunia. Mam jednak nadzieję, że wszystko ułoży się tak, że będę mogła jechać późniejszym pociągiem.

Czas goni. Muszę się zwijać. 
Życzcie mi powodzenia. Trzymajcie kciuki, pliss! :)

20 kwietnia 2014

41. Dalej, dalej nogi Gadżeta

Po napisaniu wczorajszego postu wyłączyłam komputer i się położyłam. Tak po prostu. Biec. Nie biec. Biec. Nie czułam się najlepiej. Od kilku dni mam problemy z brzuchem podczas biegu. W sumie to ciągnie się  to od kiedy zaczęłam biegać i żeby było śmieszniej, dokucza mi jak robię trening w domu i jest to raczej dłuższy bieg. Coś jakby mi „trzeszczało” z lewej strony brzucha. O ile to jakoś bardzo nie boli, to przeszkadza i irytuje... Potrafię już wcześniej domyślić się kiedy będzie mi coś w tym brzuchu „latało”. Wczoraj właśnie tak było. Na pół godziny przed planowanym wyjściem byłam bliska odpuszczenia tego wybiegania. Myślałam sobie, że prędzej za przeproszeniem się osram a nie przebiegnę dwudziestkę. Chciałam zostawić ten bieg na dzisiaj z nadzieją, że będzie lepiej. Szybko jednak się ogarnęłam. Przecież jutro Wielkanoc. Czas, który powinnam spędzić z rodziną, a nie biegać po lesie przez blisko dwie godziny. Poza tym, sorry, ale po tych wszystkich dobrociach na pewno nie będzie lepiej lecz jeszcze gorzej. Dlatego wstałam z tego łóżka. Brzuch jednak nadal bolał. Trudno. Najwyżej zrobię mniejszy kilometraż. Przebrałam się. Zegarek na ręku, opaska na klatce, do worka pakuję małą butelkę wody, telefon oraz banana. Zakładam buty, czapkę z daszkiem i włączam Garmina co by już szukał sygnału. I wychodzę. Nadal nieprzekonana naciskam start i zaczynam biec. 200m - o, na razie jest dobrze. Pierwszy kilometr - nie, nie, nie. Błagam, nie dzisiaj. Zaczyna delikatnie „trzeszczeć”, ale biegnę dalej. Ja nie dam rady? Niedoczekanie. Trasę mniej więcej miałam zaplanowaną. 8 km w jedną stronę, 8 km z powrotem, resztę pokręcę gdzieś niedaleko domu. Biegnę. Pierwsze pięć kilometrów spokojnie w 5:55-6:00. Jednak lecę trochę szybciej. Trudno. Od piątego do piętnastego staram się trzymać 5:40-5:50. Na plecach we wszystkie strony lata worek. Skracam sznurki jak najbardziej i wiążę je dookoła klatki piersiowej. Lepiej. 4,5 km za mną. Jeszcze 3,5 do celu. Kiedy w zeszłym roku jechałam tędy rowerem jakoś szybciej to szło i jakoś tak bliżej się wydawało. Dużo piachu, trochę szyszek, trochę korzeni. Biegnę bez muzyki. Słyszę tylko chlupanie wody i własny oddech, który staje się coraz szybszy na kolejnym podbiegu. Nic się nie dzieje. Dopiero między 8 a 9 kilometrem dochodzi prawie do bliskiego spotkania z psem. Jego właściciele go wołają, on nie reaguje. Super. Dla własnego bezpieczeństwa przeszłam do marszu. Pomogło. Chwilę później dalej kontynuowałam bieg. Garmin daje znać o kolejnym pokonanym kilometrze. Dycha za mną - czas na jedzonko. Wciągam połowę pysznego, dojrzałego banana, popijam go wodą. Tempo trochę spada, a w międzyczasie zajęta dostarczaniem paliwa, nie zauważam jak biegnę inną drogą. Podbieg, zbieg, leśna ambona po lewej, znowu podbieg. O, takiej góry tu wcześniej nie było. W tym momencie zdaję sobie sprawę z tego, że zabłądziłam. Świat bez niespodzianek byłby zbyt nudny. Zawracam. Zbieg, podbieg, zbieg. Gdzie to było? Kilometr dalej odnajduję właściwą trasę. Okej, lecimy dalej. Brzuch odzywa się co jakiś czas. Myślę sobie, że nie jest tak źle. 15 kilometr i zjadam resztę banana. Worek cały umazany od niego, ja z resztą też. Zastanawiam się co zrobić ze skórką... Srrru. Wyrzucam w krzaki. Odpad ekologiczny. Rozłoży się za kilka dni, nie mam więc poczucia winy. Butelka z wodą cała klei się do rąk. W takim razie wolę nie myśleć jak wygląda mój telefon. Od tego momentu przyspieszam i staram się trzymać 5:30. Nie powiem, wychodzi mi to całkiem dobrze. Ale nagle gdzieś poruszyły się krzewy. Jedna sarna, druga sarna. Przypomina mi się, jak podczas wybiegania na obozie ktoś porównał mnie i koleżankę do saren właśnie. O gazelach też coś było :) Tak patrzę na nie jak przebiegają drogę kilka metrów przede mną i mam wrażenie, że prawie w ogóle się nie przemieszczam. Dalej, dalej nogi Gadżeta. Od osiemnastego kilometra toczyłam walkę z samą sobą. Wtedy też stwierdziłam, że nigdy więcej, że po co mi to. ( Po biegu oczywiście już tak nie uważałam :) ) Kręcę jeszcze kółko tu, kółko tam. Wreszcie Garmin daje znać, że to już koniec moich mąk i męk. 1:53:58. 20 km. Średnie tempo 5:42. Jest dobrze. Gorąco. Wody! W domu czuję jak oblewa mnie morze słonego potu. Wyglądam jakby właśnie dopadła mnie ulewa albo oberwanie chmury. Na twarzy burak, kątem oka dostrzegam to w lustrze. Bardziej się nie przyglądam. Lepiej nie. Ogarnia mnie fala samozadowolenia. Dobrze, że jednak zmusiłam się do zrobienia tego treningu wczoraj. Dzisiaj tylko bardziej umocniłam się w tym przekonaniu. Po wielkanocnym śniadaniu i obiedzie trochę ciężko mi się ruszać a co dopiero biec 20 km... O.o 




A z okazji co prawda już trwających świąt życzę dużo zdrowia, radości i spełnienia najskrytszych marzeń, a także wytrwałości w dążeniu do zamierzonych celów. Mokrego lanego poniedziałku oraz ciepłych i pogodnych chwil spędzonych razem z najbliższymi! :)

19 kwietnia 2014

40.

Cudownie. Po prostu cudownie! Nienawidzę kiedy planuję coś na przód, a potem muszę te plany zmieniać. Chyba o grudziądzkim półmaratonie mogę sobie tylko pomarzyć (dzięki Trener!). Nie pisałam o tym wcześniej, bo myślałam, że wszystko i tak pójdzie po mojej myśli. Pewnego razu postanowiłam powiedzieć trenerowi, że zapisałam się na półmaraton. Pożałowałam. Stwierdziłam, że niepotrzebnie otwierałam gębę. Mogłam siedzieć cicho. Trener oznajmił, że nie jest to najlepszy pomysł, że za rok nie widzi przeszkód, natomiast teraz powinnam pobiegać na stadionie, że 10 maja mamy początek sezonu, że będę mu zdychać przez cały miesiąc. Pomyślałam dobra, dobra. Ja wiem swoje i tak pobiegnę. Nic się nie stanie, wszystko będzie okej. I żyłam z tym przekonaniem. Do dzisiaj. Coś mnie tknęło żeby zobaczyć czy trener wpisał nas już na ten start w Gdańsku bodajże. Na internetowych zgłoszeniach nie znalazłam tych zawodów, natomiast coś podpowiedziało mi żeby zobaczyć listę zapisanych osób na Otwarte Mistrzostwa Torunia. Wchodzę, szukam, patrzę... Ouł. Bingo. Chojniczanka Chojnice. No siema. Moje nazwisko, konkurencja 600m. Data zawodów: 4 MAJA! Świetnie. Wspaniale. Normalnie chcę kląć, ale nie, byłam przecież u spowiedzi i staram się oduczyć używania tych brzydkich słów. Powtórzę: 4 MAJA! Serio? Naprawdę? Dzień po półmaratonie? To żart, prawda? 
Jestem w kropce. Nie wiem co robić. Chce mi się płakać. 
Dlaczego trener informuje nas o wszystkim na ostatnią chwilę? Dlaczego tam zajrzałam? 
Dziś miało być 20 kaemów. Tak na dwa tygodnie przed startem. Straciłam ochotę.
I już nie wiem co jest gorsze. To, że nie będę mogła pobiec, czy to, że wpisowe przepadnie... 

9 kwietnia 2014

39. Emocjonalna huśtawka

Smutek miesza się z radością. Szczęście z jego brakiem. Emocjonalna huśtawka nastrojów trwa. A wiosną samotność dokucza jeszcze bardziej niż kiedykolwiek, jednakże bycie z drugą osobą wymaga poświęcenia dla niej wolnego czasu, którego często nie mam nawet dla siebie. Z drugiej strony potrzebuję kogoś, w kim miałabym oparcie, kto podzielałby moje pasje i zainteresowania, kto bym mnie po prostu zrozumiał.

Wiele burz, wiele wyładowań. Całe szczęście (albo i nie) tych wewnętrznych, które kumulują się w środku, po to by kiedyś w końcu w wielkim wybuchu wyjść na zewnątrz. 
Ostatnimi czasy mam totalną zlewkę na szkołę i naukę (a tak naprawdę to kiedy nie miałam?). Do tej pory jednak wszystko mi się jakoś udawało. Po wczorajszym dniu jednak dochodzę do wniosku, że te czasy powoli się kończą, a efekty, niestety te negatywne, będzie widać już w najbliższym czasie, po oddaniu sprawdzianów z matematyki i angielskiego...


Żeby tradycji stało się zadość, muszę też wspomnieć trochę o bieganiu. Norma.
W poniedziałek odbyły się indywidualne powiatowe biegi przełajowe. Przyznaję, że bałam się tych zawodów. Niby tylko kilometr, a fakt, że startowały zawodniczki tylko z powiatu chojnickiego też jakoś mnie specjalnie nie uspokoił. Zleżało mi na tym biegu. Chciałam pobiec jak najlepiej. Razem z dziewczynami z klubu ustaliłyśmy, że od początku trzymamy się razem, ale też nie robimy jako "zające". Za zająca natomiast robiła inna koleżanka, która od samego początku prowadziła i jako pierwsza dobiegła też do mety. Z góry to przewidziałyśmy i nawet nie miałyśmy zamiaru jej gonić, czego natomiast nie wiedziała inna dziewczyna, która mocno wystartowała za nią, potem osłabła i finalnie dobiegła chyba dziewiąta. No nic. Niewiedza czasami płata figle.
"Taktyka" nie do końca wyszła tak jak powinna. D. i A. owszem trzymały się jakiś czas razem, ja natomiast wolałam biec początek swoim wolniejszym tempem, bo wiedziałam, że na końcówce mogłabym spuchnąć. Przyspieszać zaczęłam chyba w połowie dystansu, na podbiegu, gdzie większość po prostu nie dawała rady. Znalazłam się wtedy na czwartej pozycji. Potem było już z górki, więc nabrałam większej prędkości i ciągnęłam do końca. W sumie niewiele mi brakowało do trzeciego miejsca. Na pierwszym przybiegła E., czyli bez niespodzianki. Potem D., A. i czwarta byłam ja. Za mną K. - koleżanka ze szkoły i szkolnej sztafety z października. Wcześniej marudziła, że będzie ostatnia, koniec końców skończyła dużo lepiej.
W tym dniu byłam z siebie dumna. Trasa według mojego Garmina miała 1,03km. Pokonałam ją w 4:01, czyli według zegarka kilometr zrobiłam w 3:55, chociaż po wrzuceniu biegu na Endomondo pokazało mi czas 3:49. Nie ukrywam - ta druga wersja bardziej mi się podoba. Poczułam motywację do dalszego trenowania. Poczułam też, że to co do tej pory robiłam nie poszło na marne, chociaż potem był taki smaczek niezadowolenia. Czwarte miejsce, zaraz za podium. Niewiele brakowało żebym zajęła to trzecie miejsce i dostała medal. Cóż. I tak było dobrze.
Po biegu powłóczyłam się trochę po lumpeksach i wróciłam do domu. Po południu zrobiłam trening - podbiegi 8x100m. Tak lekko mi się biegało. Nie wiem czy to zasługa tego czwartego miejsca, czy po prostu podbieg był zbyt łagodny xD Wieczorem jednak trochę żałowałam, że sobie nie odpuściłam tego treningu, bo nogi bolały mnie strasznie. Na następny dzień dowiedziałam się, że niektórzy jednak darowali sobie trening po przełajach (siła skipowa; ja robiłam ją w piątek). Trudno.
Wczoraj natomiast miałam znienawidzony zakres. 5km w tempie 4:40. Ciężko było. Przede wszystkim pogoda była straszna. Przez 3/4 treningu była tak duszno, że oddychało się fatalnie. Do tego słońce trochę przygrzewało. Czuć było, że coś wisi w powietrzu. Na ostatnim (całe szczęście) kilometrze rozpadało się totalnie, a ja dalej biegłam. Do tego wiatr zaczął silniej wiać, a pech chciał, że akurat biegłam pod niego. Dobrze, że obeszło się bez burzy. Skończyłam drugi zakres, chwilę odpoczęłam i zrobiłam pięć stumetrowych przebieżek w kolcach, a potem dwa kółka "jamajskiego" truchtu (określenie trenera W. xD) Na sam koniec porozciągałam się w siłowni. Sumując na Chojniczance spędziłam wczoraj 2 godziny! O.o
Dzisiaj mam wolne. W czwartek pewnie będzie rozruch, bo w piątek pięć pierwszych osób jedzie do Gdyni na wojewódzkie. Tutaj, nie oszukujmy się, nie mam już na co liczyć.






31 marca 2014

38.

Marzec kończę z ponad 100-kilometrowym przebiegiem, w tym 20-kilometrowe wybieganie z ubiegłego weekendu. Kilka treningów nie do końca udanych, kilka opuszczonych z różnych przyczyn. Na pocieszenie były też i udane, które naprawdę dają kopa do dalszej pracy, nie tylko tej w butach biegowych. Za oknem wiosna napawa optymizmem, aż chce się żyć. Zmiany, zmiany. Trochę zmian. Przede wszystkim w treningach. Trener coś mruczał w zeszłym tygodniu, ale co dokładnie jeszcze nie wiem. Zdaję się jego wiedzę i doświadczenie. Natomiast to czego jestem pewna, to koniec czwartkowych treningów na hali na korzyść kolejnych na stadionie. Poza tym czas rozpocząć bieganie w kolcach. Może być ciężko na początku. 
 
A skoro zmiany to i plany być muszą. Po pierwsze nadchodzący kwiecień planuję przetrenować możliwie jak najlepiej. Mam motywację. Mam ogromną motywację. W ten weekend zapisałam się wreszcie na II Półmaraton śladami Bronka Malinowskiego w Grudziądzu, który odbędzie się 3 maja. W związku z tym został mi miesiąc przygotowań. Wierzę, że uda mi się przebiec go na tyle dobrze żeby po zakończeniu powiedzieć, że jestem z siebie dumna.
Maj w ogóle zapowiada się bardzo ciekawie. Aż nie mogę się go już doczekać. Pomijając długi weekend i matury to po raz drugi chcę iść na pielgrzymkę do Wiela razem z przyjaciółmi. Zeszłoroczną wspominam bardzo dobrze, dlatego z niecierpliwością wyczekuję tegorocznej. Wcześniej, bo jeszcze na początku kwietnia wpadną indywidualne przełaje. I to chyba nawet w przyszłym tygodniu. o.O Później Mila Chojnicka. Teraz natomiast uświadomiłam sobie, że Biegi Strażackie będę chyba w tym samym czasie, co półmaraton lub dzień później. Houston, we have a problem. Nie dobrze. Muszę dokładnie się dowiedzieć co i jak. 
Planuję także, zresztą tak jak rok temu, pielgrzymkę na Jasną Górę. Wtedy się nie udało. Mam nadzieję, że tym razem wszystko pójdzie po mojej myśli i przeżyję niezapomniane dwa tygodnie z wspaniałymi ludźmi. 
Październik natomiast to kolejny Bieg Św. Huberta w Tucholi. Darzę go ogromnym sentymentem, nie tylko ze względu na fakt, że był to mój pierwszy start w biegu masowym, ale za organizację i świetną atmosferę. 
 W między czasie pewnie wpadną i inne biegi, o których będę pisać na bieżąco. Tymczasem robi się już późno. Łóżko wzywa. 
Dobrej nocy :)

30 marca 2014

37.

Ostatnie dni dowodzą, że do szczęścia naprawdę nie potrzeba mi wiele. Udany trening, zrozumienie, promienie słońca otulające twarz, zadowalające oceny. Tyle. Tylko a może aż?
Chociaż początek tygodnia nie był zbyt szczęśliwy, przede wszystkim ze względu na jakiegoś wirusa, który skutecznie pozbawił mnie chęci do czegokolwiek. Jeszcze w sobotę po treningu było całkiem dobrze. Wieczorem jednak zaczęłam czuć, że rano może być nieciekawie. Miałam rację. Po zjedzeniu śniadania brzuch, a dokładniej żołądek postanowił się zbuntować. Niedziela była ciężka, co spowodowało, że i w poniedziałek zostałam w dom, robiąc sobie usprawiedliwione wagary. Nie tylko od szkoły. Zaplanowanej siły też nie zrobiłam. Prędzej bym chyba, za przeproszeniem, się zrzyga niż przebiegła chociażby kilometr. We wtorek musiałam już iść do szkoły. Nie, chciałam. Chciałam też iść po niej na trening. Modliłam się cały dzień o to żeby brzuch się ulitował. Nie posłuchał. Wolałam nie ryzykować i dać sobie jeszcze jeden dzień wolnego.Dlatego pierwszy trening w tym tygodniu zrobiłam dopiero w środę i nie oszukujmy się, nie był on nadzwyczajny, wręcz przeciwnie. Ale nieważne, było minęło. Ważne jest jak się kończy a nie zaczyna, toteż wczoraj moje rozbieganie było jak dla mnie naprawdę długie. I tak, jestem z siebie dumna. 20 km w tempie 6:00/km. Powiem szczerze, że ciężko jest biec cały czas tak wolno, i musiałam walczyć z głową żeby jako tako to wyszło. Ale... Biegło się cudownie. Na krótkim rękawku, w krótkich spodenkach. Z butelką wody w ręku po raz pierwszy. Na początku ta chlupocząca woda mnie irytowała. Z czasem jednak przestało mi to przeszkadzać, a potem to się nawet cieszyłam, bo zaraz po biegu mogłam się napić :D
Chyba na stałe wpiszę tak długie wybiegania w plan treningowy. Do tej pory najdłuższe miało 13 km. To znaczy najdłuższe w tym roku, nie licząc obozowych treningów.





11 marca 2014

36.

Jeszcze w ten weekend czułam się tak dobrze. Przyszedł wtorek, trening, ciągły. 5km/4:30. I wszystko prysło. Po raz kolejny nieudany trening. Coraz mniej lubię biegi w drugim zakresie. To poczucie beznadziejności, kiedy kolejny kilometr biegnę wolniej niż powinnam. Walczę z głową, walczę z nogami. Zastanawiam się nad sensem tego wszystkiego. Boli kolano, boli duży palec u lewej stopy wraz z okolicami śródstopia. Ale to tylko nadwyrężenie. Poboli i przejdzie. No przecież. 
W sobotę przełaje. Startuję na 1500m. Po tych zawodach wszystko się wyjaśni. 

Nie uczę się w weekend, bo mi się nie chce, bo odpoczywam po tygodniu. W ciągu tygodnia się nie uczę, bo nie mam czasu. I sił. Paranoja. Dostaję kolejną czwórkę, czwórkę z plusem. Mam dość. Chcę piątkę. Chcę żeby wszystko się ułożyło. 

Zmniejszyłam dawkę leku. W konsultacji z lekarzem, rzecz jasna. Może dlatego teraz jest tak szaro? Choć za oknem wiosna <3  Może to tylko taki przejściowy stan? 
Stać mnie na więcej! Ale nie potrafię wykrzesać z siebie stu procent. Ciężko mi. 
Nie porozmawiam z mamą, bo i tak mnie nie zrozumie. Kocham ją bardzo, ale to nie wystarcza. 

Czeka na mnie i chemia, i niemiecki, i "Makbet". 
Idę więc. 

23 lutego 2014

35.

Nieważne, że nie było mnie tu od września. Nieważne. Było minęło. Teraz jestem. Nie wiem na jak długo. Może miesiąc, może dłużej, ale znając siebie samą pewnie nie na długo. Wróciłam, bo poczułam potrzebę spisania tego, co działo i dzieje się w moim życiu obecnie. Bo, nie zapeszając, ten rok zaczął się dla mnie bardzo dobrze. Moje ferie już dawno się skończyły. W sumie, to już zapomniałam, że w ogóle były. Właśnie - były. I były najlepsze od nie pamiętam kiedy. Zabiegane, dosłownie i w przenośni. Pierwszy tydzień na maksa aktywny. Znany sportowcom obozowy schemat: EAT-SLEEP-TRAIN-REPEAT. Pierwszy obóz od 3,5 roku. Najlepszy ever. Siedem dni w Zakopanem. Coś pięknego, zwłaszcza dla góroholiczki. Z najlepszym klubem, świetnymi ludźmi i w super atmosferze. 
Widok z apartamentu nr 17. Dzień przyjazdu

 Puchar Świata w Zakopanem 2014. Konkurs indywidualny. Atmosfera i emocje nie do opisania. Jednym słowem *magia*


Dzień wyjazdu.

Morskie Oko

Drugą część ferii spędziłam razem z mamą u dziadka (i psem of course). Mniej aktywnie, ale nadal w ruchu. Treningi robione prawie według zaleceń trenera [xD] jednak w niektóre dni pogoda skutecznie uprzykrzała mi wyjście z ciepłego mieszkania. 
To były naprawdę udane ferie. Bardzo udane. 
Tego posta zaczęłam pisać pewnie gdzieś 1,5 tygodnia temu, jak i nie wcześniej, więc opóźnienie mam straszne. Dzisiaj niedziela. Tydzień temu stuknęło mi siedemnaście lat. Jeju, jak ten czas szybko leci.
Jeszcze wcześnie dotarł do mnie mój kochany Garmin, który towarzyszy mi teraz na każdym treningu. Polubiliśmy się, bardzo. Jednak oszczędzone pieniądze ulotniły się, a w głowie pomysły na dalsze zakupy, te biegowe przede wszystkim. I właśnie dzięki urodzinom odzyskałam mniej więcej 1/3wartości pulsometru, czyli jest dobrze. 


Znów natchnęło mnie na pisanie. W ten weekend ani razu nie zajrzałam do książek. Ach te inne, ciekawsze rzeczy. Przecież jak można się uczyć kiedy za oknem wiosna? No nie da się. Siedzę przed komputerem. Niedziela spędzona na leżeniu w łóżku do 10, komputerze, krótkim biegu z psiakiem i znowu komputerze. A czeka na mnie jeszcze wypracowanie z polskiego... 
Te dwa dni tak szybko zleciały. 

Poniedziałku, bądź wyrozumiały!