20 kwietnia 2014

41. Dalej, dalej nogi Gadżeta

Po napisaniu wczorajszego postu wyłączyłam komputer i się położyłam. Tak po prostu. Biec. Nie biec. Biec. Nie czułam się najlepiej. Od kilku dni mam problemy z brzuchem podczas biegu. W sumie to ciągnie się  to od kiedy zaczęłam biegać i żeby było śmieszniej, dokucza mi jak robię trening w domu i jest to raczej dłuższy bieg. Coś jakby mi „trzeszczało” z lewej strony brzucha. O ile to jakoś bardzo nie boli, to przeszkadza i irytuje... Potrafię już wcześniej domyślić się kiedy będzie mi coś w tym brzuchu „latało”. Wczoraj właśnie tak było. Na pół godziny przed planowanym wyjściem byłam bliska odpuszczenia tego wybiegania. Myślałam sobie, że prędzej za przeproszeniem się osram a nie przebiegnę dwudziestkę. Chciałam zostawić ten bieg na dzisiaj z nadzieją, że będzie lepiej. Szybko jednak się ogarnęłam. Przecież jutro Wielkanoc. Czas, który powinnam spędzić z rodziną, a nie biegać po lesie przez blisko dwie godziny. Poza tym, sorry, ale po tych wszystkich dobrociach na pewno nie będzie lepiej lecz jeszcze gorzej. Dlatego wstałam z tego łóżka. Brzuch jednak nadal bolał. Trudno. Najwyżej zrobię mniejszy kilometraż. Przebrałam się. Zegarek na ręku, opaska na klatce, do worka pakuję małą butelkę wody, telefon oraz banana. Zakładam buty, czapkę z daszkiem i włączam Garmina co by już szukał sygnału. I wychodzę. Nadal nieprzekonana naciskam start i zaczynam biec. 200m - o, na razie jest dobrze. Pierwszy kilometr - nie, nie, nie. Błagam, nie dzisiaj. Zaczyna delikatnie „trzeszczeć”, ale biegnę dalej. Ja nie dam rady? Niedoczekanie. Trasę mniej więcej miałam zaplanowaną. 8 km w jedną stronę, 8 km z powrotem, resztę pokręcę gdzieś niedaleko domu. Biegnę. Pierwsze pięć kilometrów spokojnie w 5:55-6:00. Jednak lecę trochę szybciej. Trudno. Od piątego do piętnastego staram się trzymać 5:40-5:50. Na plecach we wszystkie strony lata worek. Skracam sznurki jak najbardziej i wiążę je dookoła klatki piersiowej. Lepiej. 4,5 km za mną. Jeszcze 3,5 do celu. Kiedy w zeszłym roku jechałam tędy rowerem jakoś szybciej to szło i jakoś tak bliżej się wydawało. Dużo piachu, trochę szyszek, trochę korzeni. Biegnę bez muzyki. Słyszę tylko chlupanie wody i własny oddech, który staje się coraz szybszy na kolejnym podbiegu. Nic się nie dzieje. Dopiero między 8 a 9 kilometrem dochodzi prawie do bliskiego spotkania z psem. Jego właściciele go wołają, on nie reaguje. Super. Dla własnego bezpieczeństwa przeszłam do marszu. Pomogło. Chwilę później dalej kontynuowałam bieg. Garmin daje znać o kolejnym pokonanym kilometrze. Dycha za mną - czas na jedzonko. Wciągam połowę pysznego, dojrzałego banana, popijam go wodą. Tempo trochę spada, a w międzyczasie zajęta dostarczaniem paliwa, nie zauważam jak biegnę inną drogą. Podbieg, zbieg, leśna ambona po lewej, znowu podbieg. O, takiej góry tu wcześniej nie było. W tym momencie zdaję sobie sprawę z tego, że zabłądziłam. Świat bez niespodzianek byłby zbyt nudny. Zawracam. Zbieg, podbieg, zbieg. Gdzie to było? Kilometr dalej odnajduję właściwą trasę. Okej, lecimy dalej. Brzuch odzywa się co jakiś czas. Myślę sobie, że nie jest tak źle. 15 kilometr i zjadam resztę banana. Worek cały umazany od niego, ja z resztą też. Zastanawiam się co zrobić ze skórką... Srrru. Wyrzucam w krzaki. Odpad ekologiczny. Rozłoży się za kilka dni, nie mam więc poczucia winy. Butelka z wodą cała klei się do rąk. W takim razie wolę nie myśleć jak wygląda mój telefon. Od tego momentu przyspieszam i staram się trzymać 5:30. Nie powiem, wychodzi mi to całkiem dobrze. Ale nagle gdzieś poruszyły się krzewy. Jedna sarna, druga sarna. Przypomina mi się, jak podczas wybiegania na obozie ktoś porównał mnie i koleżankę do saren właśnie. O gazelach też coś było :) Tak patrzę na nie jak przebiegają drogę kilka metrów przede mną i mam wrażenie, że prawie w ogóle się nie przemieszczam. Dalej, dalej nogi Gadżeta. Od osiemnastego kilometra toczyłam walkę z samą sobą. Wtedy też stwierdziłam, że nigdy więcej, że po co mi to. ( Po biegu oczywiście już tak nie uważałam :) ) Kręcę jeszcze kółko tu, kółko tam. Wreszcie Garmin daje znać, że to już koniec moich mąk i męk. 1:53:58. 20 km. Średnie tempo 5:42. Jest dobrze. Gorąco. Wody! W domu czuję jak oblewa mnie morze słonego potu. Wyglądam jakby właśnie dopadła mnie ulewa albo oberwanie chmury. Na twarzy burak, kątem oka dostrzegam to w lustrze. Bardziej się nie przyglądam. Lepiej nie. Ogarnia mnie fala samozadowolenia. Dobrze, że jednak zmusiłam się do zrobienia tego treningu wczoraj. Dzisiaj tylko bardziej umocniłam się w tym przekonaniu. Po wielkanocnym śniadaniu i obiedzie trochę ciężko mi się ruszać a co dopiero biec 20 km... O.o 




A z okazji co prawda już trwających świąt życzę dużo zdrowia, radości i spełnienia najskrytszych marzeń, a także wytrwałości w dążeniu do zamierzonych celów. Mokrego lanego poniedziałku oraz ciepłych i pogodnych chwil spędzonych razem z najbliższymi! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz