30 marca 2014

37.

Ostatnie dni dowodzą, że do szczęścia naprawdę nie potrzeba mi wiele. Udany trening, zrozumienie, promienie słońca otulające twarz, zadowalające oceny. Tyle. Tylko a może aż?
Chociaż początek tygodnia nie był zbyt szczęśliwy, przede wszystkim ze względu na jakiegoś wirusa, który skutecznie pozbawił mnie chęci do czegokolwiek. Jeszcze w sobotę po treningu było całkiem dobrze. Wieczorem jednak zaczęłam czuć, że rano może być nieciekawie. Miałam rację. Po zjedzeniu śniadania brzuch, a dokładniej żołądek postanowił się zbuntować. Niedziela była ciężka, co spowodowało, że i w poniedziałek zostałam w dom, robiąc sobie usprawiedliwione wagary. Nie tylko od szkoły. Zaplanowanej siły też nie zrobiłam. Prędzej bym chyba, za przeproszeniem, się zrzyga niż przebiegła chociażby kilometr. We wtorek musiałam już iść do szkoły. Nie, chciałam. Chciałam też iść po niej na trening. Modliłam się cały dzień o to żeby brzuch się ulitował. Nie posłuchał. Wolałam nie ryzykować i dać sobie jeszcze jeden dzień wolnego.Dlatego pierwszy trening w tym tygodniu zrobiłam dopiero w środę i nie oszukujmy się, nie był on nadzwyczajny, wręcz przeciwnie. Ale nieważne, było minęło. Ważne jest jak się kończy a nie zaczyna, toteż wczoraj moje rozbieganie było jak dla mnie naprawdę długie. I tak, jestem z siebie dumna. 20 km w tempie 6:00/km. Powiem szczerze, że ciężko jest biec cały czas tak wolno, i musiałam walczyć z głową żeby jako tako to wyszło. Ale... Biegło się cudownie. Na krótkim rękawku, w krótkich spodenkach. Z butelką wody w ręku po raz pierwszy. Na początku ta chlupocząca woda mnie irytowała. Z czasem jednak przestało mi to przeszkadzać, a potem to się nawet cieszyłam, bo zaraz po biegu mogłam się napić :D
Chyba na stałe wpiszę tak długie wybiegania w plan treningowy. Do tej pory najdłuższe miało 13 km. To znaczy najdłuższe w tym roku, nie licząc obozowych treningów.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz