Po napisaniu wczorajszego postu wyłączyłam komputer i się położyłam. Tak
po prostu. Biec. Nie biec. Biec. Nie czułam się najlepiej. Od kilku dni
mam problemy z brzuchem podczas biegu. W sumie to ciągnie się to od
kiedy zaczęłam biegać i żeby było śmieszniej, dokucza mi jak robię
trening w domu i jest to raczej dłuższy bieg. Coś jakby mi „trzeszczało”
z lewej strony brzucha. O ile to jakoś bardzo nie boli, to przeszkadza i
irytuje... Potrafię już wcześniej domyślić się kiedy będzie mi coś w
tym brzuchu „latało”. Wczoraj właśnie tak było. Na pół godziny przed
planowanym wyjściem byłam bliska odpuszczenia tego wybiegania. Myślałam
sobie, że prędzej za przeproszeniem się osram a nie przebiegnę
dwudziestkę. Chciałam zostawić ten bieg na dzisiaj z nadzieją, że będzie
lepiej. Szybko jednak się ogarnęłam. Przecież jutro Wielkanoc. Czas,
który powinnam spędzić z rodziną, a nie biegać po lesie przez blisko
dwie godziny. Poza tym, sorry, ale po tych wszystkich dobrociach na
pewno nie będzie lepiej lecz jeszcze gorzej. Dlatego wstałam z tego
łóżka. Brzuch jednak nadal bolał. Trudno. Najwyżej zrobię mniejszy
kilometraż. Przebrałam się. Zegarek na ręku, opaska na klatce, do worka
pakuję małą butelkę wody, telefon oraz banana. Zakładam buty, czapkę z
daszkiem i włączam Garmina co by już szukał sygnału. I wychodzę. Nadal
nieprzekonana naciskam start i zaczynam biec. 200m - o, na razie jest
dobrze. Pierwszy kilometr - nie, nie, nie. Błagam, nie dzisiaj. Zaczyna
delikatnie „trzeszczeć”, ale biegnę dalej. Ja nie dam rady?
Niedoczekanie. Trasę mniej więcej miałam zaplanowaną. 8 km w jedną
stronę, 8 km z powrotem, resztę pokręcę gdzieś niedaleko domu. Biegnę.
Pierwsze pięć kilometrów spokojnie w 5:55-6:00. Jednak lecę trochę
szybciej. Trudno. Od piątego do piętnastego staram się trzymać
5:40-5:50. Na plecach we wszystkie strony lata worek. Skracam sznurki
jak najbardziej i wiążę je dookoła klatki piersiowej. Lepiej. 4,5 km za
mną. Jeszcze 3,5 do celu. Kiedy w zeszłym roku jechałam tędy rowerem
jakoś szybciej to szło i jakoś tak bliżej się wydawało. Dużo piachu,
trochę szyszek, trochę korzeni. Biegnę bez muzyki. Słyszę tylko
chlupanie wody i własny oddech, który staje się coraz szybszy na
kolejnym podbiegu. Nic się nie dzieje. Dopiero między 8 a 9 kilometrem
dochodzi prawie do bliskiego spotkania z psem. Jego właściciele go
wołają, on nie reaguje. Super. Dla własnego bezpieczeństwa przeszłam do
marszu. Pomogło. Chwilę później dalej kontynuowałam bieg. Garmin daje
znać o kolejnym pokonanym kilometrze. Dycha za mną - czas na jedzonko.
Wciągam połowę pysznego, dojrzałego banana, popijam go wodą. Tempo
trochę spada, a w międzyczasie zajęta dostarczaniem paliwa, nie zauważam
jak biegnę inną drogą. Podbieg, zbieg, leśna ambona po lewej, znowu
podbieg. O, takiej góry tu wcześniej nie było. W tym momencie zdaję
sobie sprawę z tego, że zabłądziłam. Świat bez niespodzianek byłby zbyt
nudny. Zawracam. Zbieg, podbieg, zbieg. Gdzie to było? Kilometr dalej
odnajduję właściwą trasę. Okej, lecimy dalej. Brzuch odzywa się co jakiś
czas. Myślę sobie, że nie jest tak źle. 15 kilometr i zjadam resztę
banana. Worek cały umazany od niego, ja z resztą też. Zastanawiam się co
zrobić ze skórką... Srrru. Wyrzucam w krzaki. Odpad ekologiczny.
Rozłoży się za kilka dni, nie mam więc poczucia winy. Butelka z wodą
cała klei się do rąk. W takim razie wolę nie myśleć jak wygląda mój
telefon. Od tego momentu przyspieszam i staram się trzymać 5:30. Nie
powiem, wychodzi mi to całkiem dobrze. Ale nagle gdzieś poruszyły się
krzewy. Jedna sarna, druga sarna. Przypomina mi się, jak podczas
wybiegania na obozie ktoś porównał mnie i koleżankę do saren właśnie. O
gazelach też coś było :) Tak patrzę na nie jak przebiegają drogę kilka
metrów przede mną i mam wrażenie, że prawie w ogóle się nie
przemieszczam. Dalej, dalej nogi Gadżeta. Od osiemnastego kilometra
toczyłam walkę z samą sobą. Wtedy też stwierdziłam, że nigdy więcej, że
po co mi to. ( Po biegu oczywiście już tak nie uważałam :) ) Kręcę
jeszcze kółko tu, kółko tam. Wreszcie Garmin daje znać, że to już koniec
moich mąk i męk. 1:53:58. 20 km. Średnie tempo 5:42. Jest dobrze.
Gorąco. Wody! W domu czuję jak oblewa mnie morze słonego potu. Wyglądam
jakby właśnie dopadła mnie ulewa albo oberwanie chmury. Na twarzy burak,
kątem oka dostrzegam to w lustrze. Bardziej się nie przyglądam. Lepiej
nie. Ogarnia mnie fala samozadowolenia. Dobrze, że jednak zmusiłam się
do zrobienia tego treningu wczoraj. Dzisiaj tylko bardziej umocniłam się
w tym przekonaniu. Po wielkanocnym śniadaniu i obiedzie trochę ciężko
mi się ruszać a co dopiero biec 20 km... O.o
A z okazji co prawda już
trwających świąt życzę dużo zdrowia, radości i spełnienia najskrytszych
marzeń, a także wytrwałości w dążeniu do zamierzonych celów. Mokrego
lanego poniedziałku oraz ciepłych i pogodnych chwil spędzonych razem z
najbliższymi! :)